Rzadko kiedy jedliśmy jakiekolwiek mięso
Nauczyciele w tym małym, zamkniętym kompleksie byli jak supergwiazdy. Studenci rywalizowali ze sobą o miejsce z nami przy stoliku przy wszystkich trzech posiłkach. Dla nich byliśmy wszystkim - chodzącymi słownikami angielskiego, oknem na świat. Chociaż zabroniono nam cokolwiek im mówić, wiedzieli, że znamy odpowiedzi. Niektórzy byli na tyle odważni, że podchodzili do mnie i pytali: "Pani profesor, czy zechciałaby pani się do mnie przysiąść?". Często posługiwali się dość formalnym angielskim, bo od gimnazjum uczyli się odmiany brytyjskiej. Inni byli tak nieśmiali, że musiałyśmy same wyznaczać ich do jedzenia z nami.
Kwestia usadzenia przy posiłkach była dość skomplikowana. Stoliki były czteroosobowe, ale ostrzeżono nas, że odpowiednicy krzywo patrzą na siadanie z tymi samymi studentami więcej niż raz. Jak nam powiedziano, chodziło o to, by wszyscy mieli równe szanse poćwiczyć angielski, ale najwyraźniej mieliśmy też nie spoufalać się zbytnio z żadnym ze studentów. Jednak tak czy inaczej w końcu siadaliśmy po kilka razy z tymi samymi chłopakami, nie dało się tego uniknąć.
Na śniadanie były owsianka i gotowane jajka. Na obiad i kolację też prawie zawsze podawano to samo: ryż i jakąś wodnistą zupę, często tylko z garstką marynowanych warzyw, takich jak kimchi, kiełki fasoli czy ziemniaki. Nawet kimchi, podstawa koreańskiej kuchni po obu stronach granicy, nie miało smaku, bo zrobiono je z twardej białej kapusty zamiast tradycyjnej kapusty pekińskiej, której w tym roku brakowało, podobno z powodu nieurodzaju. Rzadko kiedy jedliśmy jakiekolwiek mięso.