Kampus strzeżony 24 godziny na dobę
Czas zdawał się tam płynąć inaczej. Kiedy jest się odciętym od świata, każdy dzień staje się dokładnie taki sam jak poprzedni. Ta jednostajność wyżera ci duszę, aż zmieniasz się w oddychającą, harującą, konsumującą rzecz, która budzi się ze słońcem i zasypia wraz z zapadnięciem ciemności. Pustka pogłębia się z każdym wlekącym się dniem, a ty stajesz się coraz bardziej niewidzialny i nieistotny. Tak właśnie czasami się czułam, jak mały robaczek kręcący się w kółko, tylko żeby trwać i trwać.
Tam, w tej nieustępliwej pustce, nic się nie poruszało. Nie przychodziły żadne wiadomości ani żadnych nie wysyłano. Nie było żadnych telefonów, ani do nas, ani od nas. Żadnych maili, żadnych listów, żadnych myśli niezaordynowanych przez reżim. Trzydziestu misjonarzy udających nauczycieli, 270 północnokoreańskich studentów i ja - jedyna pisarka udająca misjonarkę udającą nauczycielkę. Zamknięci w tym więzieniu udającym kampus uniwersytecki na pustych przedmieściach Pjongjangu, pilnie strzeżonym 24 godziny na dobę, mieliśmy tylko siebie nawzajem.
(...) Było wyraźnie widać, że nie są to tacy Koreańczycy z Północy, jakich zazwyczaj widziałam w mediach. Przez wiele miesięcy przeprowadzałam wywiady z uciekinierami w chińskich miastach przygranicznych, a także w Seulu, i nic, co od nich usłyszałam, nie przygotowało mnie na tych młodzieńców. Większość uciekinierów to byli zubożali rolnicy z północnych kresów kraju, graniczących z Chinami, położonych bardzo daleko od Pjongjangu. Natomiast moi studenci pochodzili z wyższych sfer KRLD. Wielu z nich przeniosło się albo z Uniwersytetu Kim Ir Sena, albo Politechniki imienia Kim Czheka - odpowiedników Harvardu i MIT. Tęsknili za prestiżem swoich dawnych uczelni i za kolegami, których tam mieli. Niektórzy sprawiali wrażenie, jakby wcale nie chcieli służyć za króliki doświadczalne w najnowszym eksperymencie władz, które wymyśliły, że w tej szkole będą wykładać sami cudzoziemcy, prowadzący zajęcia po angielsku.