Unikalne zdjęcia z Korei Płn.
Amerykańska pisarka spędziła 200 dni w najbardziej przerażającym kraju świata...
Najbardziej przerażający reżim na świecie. Zobacz unikalne zdjęcia z Korei Płn.
Jak na miejsce owiane złą sławą Pjongjang zawsze wydaje się zaskakująco spokojny, przynajmniej w pierwszej chwili. Horyzont był pusty, jeśli nie liczyć garstki starych samolotów, które przysiadły na pasie kołowania niczym sędziwe muchy. Okoliczne pola wyglądały jak żywcem wyjęte z sielankowej opowieści o miejscu, gdzie nigdy nie zdarzyło się nic złego, a mieszkańcy nikogo by nie skrzywdzili. Na tle tego surowego bezruchu stał samotny terminal lotniska, zwieńczony gigantycznym portretem Kim Ir Sena. W oddali grupa skulonych mężczyzn czekała, by zaopiekować się każdą z delegacji - tak swoją opowieść o życiu w Korei Północnej rozpoczyna Suki Kim. Amerykańska pisarka urodzona w Seulu trafiła w samo serce najokrutniejszego reżimu świata, by uczyć angielskiego dzieci koreańskich elit.
(js)
Odizolowany kraj, który istnieje w zupełnie innym systemie
Ten odizolowany kraj istniał w zupełnie innym systemie niż reszta świata - innym do tego stopnia, że kiedy przyjechałam tu w 2011 r., znalazłam się w "setnym roku dżucze". Koreańska Republika Ludowo-Demokratyczna (KRLD) ma swój własny kalendarz: czas liczy się od narodzin pierwszego Wielkiego Wodza, Kim Ir Sena, który zmarł w 1994 r. Dżucze, co oznacza mniej więcej "samodzielność", to doktryna leżąca u podstaw założycielskiej filozofii Korei Północnej. Prawie wszystkie książki, jakie tam widziałam, zostały albo napisane przez Wielkiego Przywódcę, albo jego dotyczyły. Państwowe media, takie jak dziennik "Rodong Sinmun" i Centralna Telewizja Chosun, zamieszczały niemal wyłącznie materiały o Wielkim Przywódcy. Prawie każdy film, każda piosenka, każdy pomnik sławiły cudowne osiągnięcia Wielkiego Przywódcy - a wręcz trzech pokoleń Wielkich Przywódców, bo rola ta przechodziła z ojca na syna, od Kim Ir Sena i Kim Dzong Ila do Kim Dzong Una, który miał 29 lat, kiedy w 2012 r. objął władzę, zostając najmłodszą głową
państwa na świecie.
Podobno każde północnokoreańskie mieszkanie jest wyposażone w głośnik, przez który można nadawać rządową propagandę, a w całym kraju stoi ponad trzydzieści pięć tysięcy pomników Wielkich Przywódców.
W Pjongjangu żyje się jak w akwarium
W Pjongjangu nasze zmysły nie zaznają spokoju. Zawsze z jakiegoś pobliskiego głośnika dudni muzyka. Czasem to pieśń miłosna, a czasem marsz, ale temat jest zawsze ten sam. Prawie każdy budynek zdobi jakieś hasło, każdy ekran telewizyjny pokazuje ten sam obraz, tak jak billboardy reklamowe zapełniają horyzont w zachodnich krajach, ale w Korei Północnej jest tylko jeden produkt: Wielki Przywódca. Pod całym tym hałasem kryje się jednak przerażająca cisza. Wszystko jest od dziesięcioleci tak wyciszone, że jeśli przyłożyć ucho do tego bezruchu, niemal słychać stłumione krzyki.
(...) W Pjongjangu żyje się jak w akwarium. Wszystko, co się mówi i robi, jest obserwowane. Nie jest się bezpiecznym nawet we własnej kwaterze. Mogą przeszukać twoje rzeczy. Nawet tam może być podsłuch i mogą nagrywać każde twoje słowo. Trzeba wyrobić sobie nawyk niemówienia wszystkiego, co przyjdzie do głowy, niekrytykowania rządu i tak dalej, żeby coś ci się nie wymsknęło.
Dżinsy są zakazane
Na zajęcia ubieramy się jak na spotkanie służbowe: marynarka, a do niej dla pań spódnica, dla panów spodnie. Nic zbyt wymyślnego. Unikaj bogato zdobionych ubrań, na przykład marynarek z cekinami. Chodząc po kampusie, zadbaj o odpowiedni strój. Żadnych szortów, T-shirtów ani klapek - to wszystko jest dopuszczalne tylko w nauczycielskim akademiku. Dżinsy są zakazane. Kim Dzong Il nie lubi niebieskich dżinsów, bo kojarzą mu się z Ameryką.
Kiedy znajdziesz się poza kampusem - do czego będzie dochodzić rzadko, przy okazji sporadycznych wyjazdów na zakupy lub zwiedzanie - uważaj, jak wyglądasz i co mówisz. Nie podchodź do nikogo ani nie zaczynaj z nikim rozmowy. Jeśli musisz, powinnaś mieć dobry powód. Zawsze będą ci towarzyszyć opiekun i kierowca. Ten pierwszy musi przejrzeć wszystkie twoje zdjęcia i nagrania wideo. Jeśli sfotografujesz coś znajdującego się poza kampusem, może być problem.
Uważaj na stosowaną terminologię: Wielki Wódz, Drogi Przywódca, Ukochany Przywódca. Trzeba tych określeń używać ostrożnie, a jeszcze lepiej w ogóle unikać rozmów na ich temat. Uważaj też, jak się obchodzisz z wizerunkami przywódców. Na przykład w samolotach Air Koryo można znaleźć magazyny pokładowe. Zabierasz jeden z nich do swojego biura, na okładce jest zdjęcie Kim Dzong Ila i powiedzmy, że przez nieuwagę na nim usiądziesz. Masz wtedy poważne kłopoty, bo fotografia jest jak dana osoba. To samo dotyczy portretu Kim Ir Sena na przypinkach noszonych przez wszystkich obywateli Korei Północnej. Obu uważa się za bóstwa, przynajmniej oficjalnie. Pilnuj się, żeby nie wyrzucić, nie zagiąć, nie rozerwać ani w inny sposób nie uszkodzić żadnego ich wizerunku. Nie pokazuj ich też palcem. Zostanie to uznane za wyraz braku szacunku i będziesz za to ukarana.
Jeśli ktoś zapyta cię o politykę, odpowiedz "Nie wiem" albo "Och, naprawdę?". Koniec rozmowy.
Takie wskazówki otrzymała Kim przed swoim wyjazdem do stolicy Korei Północnej.
Kampus strzeżony 24 godziny na dobę
Czas zdawał się tam płynąć inaczej. Kiedy jest się odciętym od świata, każdy dzień staje się dokładnie taki sam jak poprzedni. Ta jednostajność wyżera ci duszę, aż zmieniasz się w oddychającą, harującą, konsumującą rzecz, która budzi się ze słońcem i zasypia wraz z zapadnięciem ciemności. Pustka pogłębia się z każdym wlekącym się dniem, a ty stajesz się coraz bardziej niewidzialny i nieistotny. Tak właśnie czasami się czułam, jak mały robaczek kręcący się w kółko, tylko żeby trwać i trwać.
Tam, w tej nieustępliwej pustce, nic się nie poruszało. Nie przychodziły żadne wiadomości ani żadnych nie wysyłano. Nie było żadnych telefonów, ani do nas, ani od nas. Żadnych maili, żadnych listów, żadnych myśli niezaordynowanych przez reżim. Trzydziestu misjonarzy udających nauczycieli, 270 północnokoreańskich studentów i ja - jedyna pisarka udająca misjonarkę udającą nauczycielkę. Zamknięci w tym więzieniu udającym kampus uniwersytecki na pustych przedmieściach Pjongjangu, pilnie strzeżonym 24 godziny na dobę, mieliśmy tylko siebie nawzajem.
(...) Było wyraźnie widać, że nie są to tacy Koreańczycy z Północy, jakich zazwyczaj widziałam w mediach. Przez wiele miesięcy przeprowadzałam wywiady z uciekinierami w chińskich miastach przygranicznych, a także w Seulu, i nic, co od nich usłyszałam, nie przygotowało mnie na tych młodzieńców. Większość uciekinierów to byli zubożali rolnicy z północnych kresów kraju, graniczących z Chinami, położonych bardzo daleko od Pjongjangu. Natomiast moi studenci pochodzili z wyższych sfer KRLD. Wielu z nich przeniosło się albo z Uniwersytetu Kim Ir Sena, albo Politechniki imienia Kim Czheka - odpowiedników Harvardu i MIT. Tęsknili za prestiżem swoich dawnych uczelni i za kolegami, których tam mieli. Niektórzy sprawiali wrażenie, jakby wcale nie chcieli służyć za króliki doświadczalne w najnowszym eksperymencie władz, które wymyśliły, że w tej szkole będą wykładać sami cudzoziemcy, prowadzący zajęcia po angielsku.
Rzadko kiedy jedliśmy jakiekolwiek mięso
Nauczyciele w tym małym, zamkniętym kompleksie byli jak supergwiazdy. Studenci rywalizowali ze sobą o miejsce z nami przy stoliku przy wszystkich trzech posiłkach. Dla nich byliśmy wszystkim - chodzącymi słownikami angielskiego, oknem na świat. Chociaż zabroniono nam cokolwiek im mówić, wiedzieli, że znamy odpowiedzi. Niektórzy byli na tyle odważni, że podchodzili do mnie i pytali: "Pani profesor, czy zechciałaby pani się do mnie przysiąść?". Często posługiwali się dość formalnym angielskim, bo od gimnazjum uczyli się odmiany brytyjskiej. Inni byli tak nieśmiali, że musiałyśmy same wyznaczać ich do jedzenia z nami.
Kwestia usadzenia przy posiłkach była dość skomplikowana. Stoliki były czteroosobowe, ale ostrzeżono nas, że odpowiednicy krzywo patrzą na siadanie z tymi samymi studentami więcej niż raz. Jak nam powiedziano, chodziło o to, by wszyscy mieli równe szanse poćwiczyć angielski, ale najwyraźniej mieliśmy też nie spoufalać się zbytnio z żadnym ze studentów. Jednak tak czy inaczej w końcu siadaliśmy po kilka razy z tymi samymi chłopakami, nie dało się tego uniknąć.
Na śniadanie były owsianka i gotowane jajka. Na obiad i kolację też prawie zawsze podawano to samo: ryż i jakąś wodnistą zupę, często tylko z garstką marynowanych warzyw, takich jak kimchi, kiełki fasoli czy ziemniaki. Nawet kimchi, podstawa koreańskiej kuchni po obu stronach granicy, nie miało smaku, bo zrobiono je z twardej białej kapusty zamiast tradycyjnej kapusty pekińskiej, której w tym roku brakowało, podobno z powodu nieurodzaju. Rzadko kiedy jedliśmy jakiekolwiek mięso.
"Uderzył mnie ich zdumiewający brak ogólnej wiedzy o świecie"
Kilku studentów, których przeniesiono z Politechniki imienia Kim Czheka, mówiło, że z poprzedniej szkoły najbardziej brakuje im elektronicznej sieci łączącej wszystkich studentów. Zrozumiałam, że mówią o swoim intranecie, mocno ocenzurowanej sieci dającej im dostęp tylko do wcześniej pobranych informacji i stron będących pod państwową kuratelą.
Nie wolno mi było im powiedzieć, że ich intranet nie jest tym samym, co internet - że reszta świata jest podłączona do sieci, z której oni pozostają wykluczeni. Szukałam znaków świadczących o tym, że chociaż jeden z nich odgadł prawdę, ale żadnych nie zaobserwowałam. Gdybym nigdy nie korzystała z WWW, czy potrafiłabym sobie coś takiego wyobrazić? Nawet gdyby ktoś mi ten system opisał, nigdy nie byłabym w stanie go pojąć.
Zapytałam niewinnie, czy mogą się komunikować z rodzicami poprzez tę sieć elektroniczną, na co odpowiedzieli: "Nie, tylko przez telefon, czasami". A czy ich rodzice umieją obsługiwać komputer? Większość stwierdziła, że ich ojcowie tak, ale matki nie. Jeden powiedział, że jego ojciec jest urzędnikiem rządowym, więc dobrze się zna na komputerach, a inny oświadczył, że jego ojciec, jako lekarz, też potrafi je obsługiwać.
Od razu uderzył mnie ich zdumiewający brak ogólnej wiedzy o świecie. To byli najbystrzejsi studenci w Korei Północnej, jednak na zdjęcia siedziby ONZ, Tadż Mahal czy piramid w Gizie patrzyli z niezbyt mądrymi minami, nie mając pojęcia, co przedstawiają. Kilku osobom udało się odgadnąć nazwy i położenie wieży Eiffla oraz Stonehenge, ale dopiero po długotrwałym jąkaniu się i plątaniu. Prawie nikt nie wiedział, jaki kraj pierwszy wysłał ludzi na Księżyc, mimo że specjalizowali się w naukach ścisłych. Większość nie miała pojęcia, w którym roku wynaleziono komputery; dopiero po długich naradach jedna z drużyn zaryzykowała odpowiedź: 1870.
Jednocześnie wszyscy wiedzieli, że Alaskę sprzedano Stanom Zjednoczonym za absurdalnie niską cenę 7,2 miliona dolarów - żywy przykład amerykańskiego imperializmu. I chociaż angielskie słownictwo mieli opanowane w różnym stopniu, jedno określenie znali wszyscy: brain drain, "drenaż mózgów". Czy reżim tak bardzo się bał, że członkowie elity będą uciekać z kraju, że wpoił im ten termin? Kiedy chciałyśmy robić razem ze studentami origami, okazało się, że potrafią składać z papieru tylko samoloty wojskowe. Oczywiście w odpowiedzi na dowolne pytanie dotyczące ich kraju - na przykład kiedy wystrzelono w kosmos ich pierwszego satelitę Kwangmy.
"Spałam tak twardo, że niemal traciłam czucie w całym ciele"
Z każdym mijającym dniem my, wykładowcy, zastanawialiśmy się, dlaczego jesteśmy tacy zmęczeni. Sarah, nauczycielka z Nowej Zelandii, wyznała, że śpi po kilka godzin w środku dnia. Ruth, także Nowozelandka, ale o koreańskich korzeniach, mówiła, że czuje się tak, jakby nadal miała jet lag, chociaż przyleciała z Yanji w Chinach, więc różnica czasu wynosiła tylko godzinę. Ja spałam tak twardo, że niemal traciłam czucie w całym ciele. Katie twierdziła, że to dlatego, że cały czas jesteśmy tacy czujni. Co wieczór wracałam myślami do rozmów, które odbyłam danego dnia przy każdym z posiłków, próbując określić, czy powiedziałam coś, czego nie powinnam. Taka bezustanna autocenzura, konieczność, w pewnym sensie, ciągłego kłamania, pochłania ogromną ilość energii.
Były takie poranki, kiedy wyglądałam przez okno i patrzyłam na mur oddzielający PUST od zewnętrznego świata. Niektórzy nauczyciele szeptali, że to pięciogwiazdkowe więzienie. Wiedzieliśmy, że nie możemy wyjść poza bramę, z wyjątkiem wypraw na zakupy spożywcze do kompleksu dyplomatycznego albo zorganizowanych wycieczek krajoznawczych w wyznaczonych terminach. Opiekunowie planowali te wyjścia co do minuty i przez cały czas nam towarzyszyli.
Mieli w oczach udrękę, byli wyniszczeni
Podczas gdy reżim bawi się w zbrojenia jądrowe, prowokując kolejne sankcje ONZ, mieszkańcy Korei Północnej cierpią. Głód panujący tu w latach 90. (zwany Trudnym Marszem) zabił aż trzy miliony ludzi, ponad jedną dziesiątą całej populacji, a nawet dziś według raportów Światowego Programu Żywnościowego 80 procent Koreańczyków z Północy doświadcza głodu oraz niedoborów jedzenia. Szacuje się, że od 1948 r. w wyniku pracy przymusowej i egzekucji oraz w obozach koncentracyjnych życie straciło ponad milion ludzi. Według najnowszego raportu ONZ w KRLD działa około dwudziestu obozów pracy, w których przetrzymywanych jest 120 tys. więźniów politycznych (Human Rights Watch szacuje tę liczbę na 200 tys.). Wszystko to są z konieczności dane przybliżone, gdyż niczego tu nie da się zweryfikować. Prawie żadnych mieszkańców nie wypuszcza się z kraju - uciekinierom grozi egzekucja - i prawie żadnych cudzoziemców się do niego nie wpuszcza, z wyjątkiem uczestników wycieczek zorganizowanych, w większości mających europejskie
paszporty, którzy oglądają tylko to, co im się pozwoli. W globalnej erze informacji, kiedy sekrety stały się anachronizmem, Korea Północna jest wyjątkiem.
(...) Było dla mnie jasne, że w Pjongjangu mieszka pewna grupa ludzi - należeli do niej moi studenci, przywódcy partyjni, nasi opiekunowie - którzy są dobrze odżywieni, mają zdrową cerę i normalny wzrost, ale oprócz nich jest jeszcze cała reszta, ci, których widywałam z rzadka przez okna autobusu. Podczas weekendowych wyjazdów na zakupy widziałam ich na ulicach, jak ścinali drzewa, zamiatali chodnik albo jechali tramwajem. Często byli kościści, twarze mieli prawie ciemnozielone, czy to wskutek zbyt długiego przebywania na słońcu, czy z niedożywienia, czy jeszcze czegoś gorszego. Zazwyczaj byli niżsi i w ogóle wyraźnie mniejsi.
W oczach mieli udrękę. Staruszkowie prawie zawsze szli zgarbieni, a ja zastanawiałam się, czy któryś z nich mógł być bratem mojej matki. Miałby 75 lat, gdyby jeszcze żył, ale im więcej Korei Północnej widziałam, tym bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że nie mógł przeżyć. Wydawało się, że ci przechodnie należą do zupełnie innej rasy niż moi studenci. Jednak ci, których właśnie minęliśmy tu, za miastem, wyglądali na jeszcze bardziej wyniszczonych.
Panuje duch wspólnoty
Wszędzie dominował duch wspólnoty. Nawet kiedy rywalizowali, pomagali sobie wzajemnie. Podczas quizu z wiedzy ogólnej dla całego pierwszego roku, który odbywał się w jednej z większych sal, niektórzy podpowiadali szeptem innym. Konkursy ortograficzne, polegające na literowaniu trudnych wyrazów, były prawie niemożliwe, bo jeśli ktoś utknął na jakimś słowie, cała grupa mu pomagała, podpowiadając bezgłośnie właściwą pisownię.
Kiedy studentom z grupy 4 wreszcie udało się wygrać quiz, ich radość nie miała granic, bo zawsze byli najsłabsi, na przegranej pozycji. Gdy weszłyśmy z Katie do sali, żeby im pogratulować, wszyscy wstali i zaczęli klaskać, wyrażając w ten sposób swoją wdzięczność, co nas obie wzruszyło do łez. Grupa jeszcze długo nie mogła się uspokoić i trwała w euforii. To były wspaniałe chwile. Czasami zastanawiam się, czy oni też któregoś dnia będą wspominać to letnie popołudnie, kiedy byli młodzi, wygrali quiz, cieszyli się i wiwatowali z dwiema nauczycielkami z Ameryki, które popłakały się ze szczęścia.
Dziwne zwyczaje
Po pewnym czasie zaczęłam zauważać u nich wiele dziwnych zwyczajów. Na przykład nie lubili odpowiadać z własnej inicjatywy podczas zajęć. To byli świetni studenci. Przygotowywali się tak dokładnie, że często sprawdzanie ich pracy domowej nie miało sensu. Marginesy podręczników zapisywali mnóstwem notatek. A jednak wahali się, zanim podnieśli rękę. Kiedy wzywałam ich imiennie, natychmiast wstawali i odpowiadali, ale zgłaszanie się na ochotnika najwyraźniej było dla nich czymś obcym.
Studenci czuli się także zbici z tropu zaimkiem "mój". Mówiąc o Pjongjangu, nigdy nie używali określenia "moje miasto", tylko "nasze". KRLD nigdy nie była "moim" krajem, zawsze "naszym". Właściwie do nazw "Pjongjang" i "KRLD" za każdym razem doklejali przydawki "nasz", "nasza": "nasz Pjongjang", "nasza KRLD". Nawet kiedy przeprowadziłyśmy specjalną lekcję na temat różnicy między zaimkami "mój" i "nasz", a także wyjaśniłyśmy, że przy nazwach własnych mogą "nasz" zupełnie opuścić, wydawali się zdezorientowani.
Wszystko mają najlepsze na świecie
Czasem moi studenci zdradzali zadziwiającą ignorancję. Kiedyś jeden z nich zapytał mnie, czy to prawda, że wszyscy na świecie mówią po koreańsku. Słyszał, że język koreański tak bardzo przewyższa inne, że używa się go w Anglii, Chinach i Ameryce. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Może mnie sprawdzał, chciał zobaczyć, czy zaprzeczę wszystkiemu, czego się do tej pory nauczył, żeby później na mnie donieść. A może po prostu był ciekaw. Wybrałam więc bezpieczne wyjście: - No cóż, pomyślmy, w Chinach mówią po chińsku, a w Anglii i Stanach Zjednoczonych po angielsku, tak jak my w Korei mówimy po koreańsku. Ale ja mieszkam w Ameryce i z rodzicami zawsze rozmawiam po koreańsku, więc można powiedzieć, że rzeczywiście w Ameryce używa się języka koreańskiego. - Musiałam się wykazać niezłym refleksem, żeby to wymyślić na poczekaniu. Nawet przy najprostszym pytaniu łatwo było wejść na grząski grunt.
Uparcie twierdzili, że Wieża Dżucze jest najwyższa na świecie; że ich Łuk Triumfalny jest największy, z pewnością większy od tego w Paryżu (to prawda); że ich park rozrywki jest najlepszy na ziemi. Cały czas porównywali się ze światem zewnętrznym, którego żaden z nich nigdy nie widział, ogłaszając, że są najlepsi. Ten nacisk na "najlepszość" wydawał się dziwnie dziecinny, a słów "najlepszy" i "największy" używano tak często, że stopniowo traciły znaczenie.
(...) Pytali, co widziałam w ich stolicy, i opowiadali mi o innych ciekawych miejscach. Na przykład o Złotej Uliczce, kręgielni połączonej z salą bilardową. Albo Changgangwonie, "punkcie usługowym" z basenem i fryzjerem. Byli też dumni z Pjongjańskiego Krytego Stadionu. Żaden z nich jednak nie dodał do tych opowieści słów, które zwykle towarzyszą radom, jakie miejscowi dają przyjezdnym: "Musi się tam pani wybrać w przyszłym tygodniu" czy "Zaprowadzę panią". Nikomu nie wolno było nigdzie chodzić z własnej inicjatywy, bez zezwolenia.
Sposobiono ich do zajęcia najwyższych stanowisk
To rodzice naszych studentów stali za sterami tego kraju, odpowiadali za doprowadzenie go do obecnego stanu, a ci bardzo młodzi ludzie odziedziczą po nich to zadanie.
Większość z nich sposobiono do zajęcia najwyższych stanowisk, do pomagania Ukochanemu Przywódcy w trzymaniu ludzi pod butem i w izolacji, ułatwiając mu pozostanie przy władzy. Tak miała się potoczyć ich przyszłość jako potomków klasy uprzywilejowanej. To znaczy - w najlepszym przypadku. A my, jako nauczyciele tych młodych ludzi, mieliśmy uzbroić ich w wystarczającą znajomość angielskiego, by mogli walczyć ze światem, który nauczono ich uważać za wroga.
Ich sposobem na przetrwanie były psychologiczne gierki i manipulacje
Kiedy student z grupy 1 oświadczył, otwarcie i bez cienia wstydu, że przegrywając w quizie wiedzy ogólnej, mieli pecha, bo przyłapano ich na oszukiwaniu, i powinni byli oszukiwać lepiej, zastanawiałam się, czy nigdy ich nie uczono, że kłamstwo to coś złego. Może uważali, że mogą śmiało kręcić i łgać, dopóki uchodzi im to na sucho. Czy to możliwe, że po prostu nie umieli odróżnić dobra od zła?
Kiedy o tym myślałam, czułam kiełkującą we mnie niechęć do moich studentów i wiedziałam, że jeśli będzie rosła, nie będę miała innego wyjścia, niż opuścić uczelnię. Ta awersja była niemal instynktowna. Na przykład Park Jun-ho opowiadał mi niestworzone historie tłumaczące nieobecność któregoś z kolegów, między innymi jak to Jun Su-young jest tak chory, że samochód zabrał go do dużego szpitala w Pjongjangu. Kręcił głową, kładł rękę na sercu i mówił: - Pani profesor, to zły dzień dla naszej grupy. Mam tylko nadzieję, że wyzdrowieje. Starałam się w takich chwilach nie okazywać uczuć. Studenci potrafili odczytywać wyraz twarzy innych ludzi z niezwykłą bystrością. Prawie jakby ich w tym szkolono. Wyczuwali, kiedy sytuacja się zmienia, bo może zmieniała się cały czas i nikt nie mówił tego, co myśli, więc jedynym sposobem na przetrwanie były psychologiczne gierki i manipulacje.
Fragmenty książki "Pozdrowienia z Korei" Suki Kim publikujemy dzięki uprzejmości wydawnictwa Znak. Premiera książki 17 czerwca.