Umrzemy, zanim się dorobimy. Polska jest w stanie głębokiej depresji

Mamy demograficzną zapaść - obwieścił GUS, publikując najnowszy raport ludnościowy. Nasz kraj robi się stary i schorowany. Ale też w ogóle pozbawiony wigoru i napędu. Po ośmiu latach rządów PiS Polska znalazła się w stanie depresji, właściwie w każdej dziedzinie - pisze Edwin Bendyk w "Polityce".

Babcia z wnukami
Babcia z wnukami
Źródło zdjęć: © Getty Images | Jenny Elia Pfeiffer

W Polsce urodziło się w 2022 r. 305 tys. dzieci, najmniej od końca drugiej wojny światowej. W rekordowym 1955 r. urodziło się ich blisko 800 tys. Potem znowu było nieźle. W czasie stanu wojennego, w 1983 r. odnotowano blisko 724 tys. urodzeń. Co ważniejsze, liczba urodzeń ponaddwukrotnie przewyższała zgony. Polska rosła w siłę, choć ludziom nie żyło się dostatniej mimo ambitnych planów rządzącej ówcześnie partii.

Teraz jest inaczej, a sygnały ostrzegawcze pojawiły się już w 2002 r., kiedy po raz pierwszy więcej ludzi w Polsce zmarło, niż się urodziło. To wtedy GUS zaczął mówić o kryzysie demograficznym. Najwyraźniej 20-procentowe bezrobocie nie sprzyjało prokreacji. Pomogło jej zdecydowanie wejście do Unii Europejskiej, od 2006 r. znowu z każdym rokiem zaczęło być nas więcej (w sensie statystyki urodzeń, bo z kolei doszła masowa emigracja).

W 2013 r. trend ponownie się odwrócił, czemu chciał przeciwstawić się PiS idący po władzę z polityką prorodzinną i programem 500+ na sztandarach. W mediach można odnaleźć fantazje polityków PiS z tamtych czasów przekonanych, że przełamią natalistyczny imposybilizm Polaków i zachęcą ich skutecznie do mnożenia w tempie nawet 400 tys. rocznie. Na początku wydawało się, że jest jakaś szansa, bo rzeczywiście statystyka urodzeń poszła w górę, a w 2017 r. naprawdę urodziło się 402 tys. dzieci. Ten wzrost związany był z poprawą dzietności, która w 2017 r. osiągnęła 1,45. I na tym się skończyło, potem rozpoczął się zjazd do dzisiejszego, rekordowo niskiego poziomu.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Wielkie wymieranie Polaków

Najprostszy bilans polityki demograficznej PiS przez dwie kadencje rządów to nadwyżka zgonów nad urodzeniami o 520 tys. – i spadek dzietności w 2022 r. do 1,26. Eksperci podkreślają, że polskie statystyki zaniżają wskaźnik dzietności, a wymarłych z naddatkiem zastąpili imigranci. Nawet jeśli, to i tak perspektywy na przyszłość są ponure, co pokazała najnowsza prognoza ludnościowa GUS do 2060 r. W najgorszym wariancie, gdy nie uda się pobudzić wzrostu dzietności i będzie ona spadać, to już w 2030 r. będzie nas 36,3 mln, a w 2060 r. zaledwie 26,65. Nawet jednak w najambitniejszym wariancie rozbudzania zapału prokreacyjnego Polaków, a raczej Polek, i tak się skurczymy do 34,8 mln.

Nie sposób dziś wyrokować, jaki scenariusz jest bardziej prawdopodobny. Warto jednak uwzględnić przypadek Korei Południowej, kraju wielkiego sukcesu rozwojowego i jeszcze większego kryzysu demograficznego. Dzietność spadła tam w 2022 r. do 0,78 – najniższa wartość wśród krajów należących do OECD (klub zrzeszający 38 najbardziej rozwiniętych państwa świata). Na nic się zdała hojna polityka państwa wspomagającego rodziców nawet w zakupie pieluch. Czy grozi nam koreański scenariusz? Nie musi i nawet nie chodzi o zastanowienie się nad jego realnością, tylko o rzeczową dyskusję, nawet gdyby udało się w Polsce zrealizować bardziej optymistyczne warianty.

Kryzys rozwojowy

Bo kryzys demograficzny jest problemem samym w sobie, ale jest także symptomem głębokiego kryzysu strukturalnego, z jakim Polska zostaje po ośmiu latach rządów PiS. Jaki kryzys – zapyta zapewne nie tylko zwolennik tej partii, ale i wiele osób bliższych opozycji. Wszak w ciągu ostatnich lat, mimo pandemii Polska rozwijała się najszybciej w regionie. Polski PKB powiększył się od 2015 r. o imponujące 31,9 proc., wzrósł eksport, osiągając w 2022 r. równowartość 402 mld euro. To wszystko prawda, i to tak oczywista, że w programie wyborczym PiS umieszczono wykres pokazujący, że do końca dekady Polska pod względem PKB na głowę przegoni Francję, a niewiele później dogoni Niemcy. Prezes Narodowego Banku Polskiego Adam Glapiński zapowiedział więc nieuchronne wyrównanie w ciągu dekady polskich pensji z pensjami pracowników w Wielkiej Brytanii lub Francji. A Jacek Sasin stwierdził wręcz, że rosnąca potęga gospodarcza Polski budzi strach nie tylko w Moskwie, ale i na Zachodzie. Oto bowiem środkowoeuropejski tygrys przekształca się w europejskie mocarstwo, które z kolei zgodnie z zapowiedziami Mariusza Błaszczaka, szefa MON, dysponować będzie najsilniejszą armią na kontynencie.

Wieszczenie kryzysu wobec tak ambitnych wizji przyszłości wyglądać musi jak ojkofobiczny defetyzm. Wystarczy jednak przyjrzeć się podstawowym informacjom i trendom, by przekonać się, że dobrze już było. Skoro historia zaczęła się od demografii, to warto przy demografii jeszcze chwilę pozostać. Wymieranie, czyli ubytek ludności, to fakt najbardziej dojmujący, choć cynik stwierdzi, że może on znaleźć pozytywny wyraz w statystykach – wszak im mniej ludzi, tym większa wartość PKB na głowę, więc możliwy jest rozwój pod tym względem nawet przy gospodarczej stagnacji.

KLIKNIJ W OKŁADKĘ, BY PRZENIEŚĆ SIĘ DO AKTUALNEGO WYDANIA "POLITYKI"

Okładka tygodnika Polityka
Okładka tygodnika Polityka © Polityka | Polityka

Kraj na emeryturze

Większym problemem od bezwzględnej liczby ludności jest jednak przemiana demograficznej struktury społeczeństwa. Dziś Polska dzięki boomowi demograficznemu z okresu stanu wojennego ciągle jeszcze nie należy do najstarszych społeczeństw Europy. Szybko jednak przybywa osób w wieku poprodukcyjnym, a maleją grupy ludzi młodych. I tak jeszcze w 2005 r. liczba osób w wieku 60+ i w grupie 20–29 lat była porównywalna, 6,6 mln do 6,4 mln. Dziś proporcja ta przesunęła się w kierunku 60+, z wartościami 9,8 mln do 3,9 mln. Ta nierównowaga będzie się powiększać, co powinno spędzać sen z oczu ministrowi Błaszczakowi. Silna armia wymaga bowiem rekruta, o którego będzie coraz trudniej. Warto o tym porozmawiać z Koreańczykami, od których kupujemy na potęgę uzbrojenie. Ba, gospodarka z kolei potrzebuje pracowników, których będzie coraz mniej – o ile w 2022 r. na 100 osób w wieku produkcyjnym przypadało 70 osób w wieku nieprodukcyjnym, o tyle w 2060 r. proporcje niemal się odwrócą. W 2070 r. proporcje te będziemy mieli najgorsze w Europie.

W ciągu ostatnich lat stało się jednak coś jeszcze bardziej dojmującego – otóż od 2018 r. przestała rosnąć oczekiwana długość życia Polek i Polaków. Systematyczny wzrost tej wartości, a także poprawa oczekiwanej długości życia w zdrowiu uznawane są za jedne z ważniejszych wskaźników rozwoju cywilizacyjnego. Co się zatem stało, i to na dwa lata przed pandemią, która wstrząsnęła statystykami demograficznymi na całym świecie?

Inwestycje

Jedno jest pewne – załamanie wieloletniego pozytywnego trendu oznacza, że po prostu załamał się system ochrony zdrowia (inną miarą tego kryzysu jest rekordowa liczba nadmiarowych zgonów podczas pandemii Covid-19). To zaś jest skutkiem niedoinwestowania. Statystyki OECD nie pozostawiają złudzeń: nakłady publiczne na ochronę zdrowia w Polsce w relacji do PKB należą do najniższych. Przy średniej unijnej 8,9 proc. PKB w 2020 r. w Polsce osiągnęły zaledwie 4,7 proc. Niedoinwestowanie systemu ochrony zdrowia przekłada się na strukturę zatrudnienia – średnia wieku lekarzy to 53 lata, przy czym największą grupę wśród lekarzy – 21 proc. tworzą osoby w wieku 50–59 lat. O obsłudze pielęgniarskiej lepiej nie wspominać, bo jest jeszcze gorzej.

Rząd chwali się, że zwiększa nakłady na zdrowie, najwyraźniej jednak nie nadążają one ani za inflacją, ani za przemianą demograficzną – jednym z najważniejszych aspektów starzenia się społeczeństwa jest wzrost popytu na opiekę medyczną, co wobec niedostatku inwestycji publicznych przekłada się na ucieczkę w prywatność i wzrost indywidualnych wydatków na leczenie i samoleczenie (udział leków bez recepty w obiegu – 54 proc. – jest najwyższy w Europie).

Przy okazji pojawia się jeszcze bardziej zasadnicze pytanie – a jak z innymi działaniami mogącymi przeciwdziałać skutkom kryzysu demograficznego? Służyć temu powinny inwestycje zwiększające wydajność gospodarki, jakość infrastruktury i dostęp do usług społecznych, jak opieka zdrowotna, ale także transport publiczny czy edukacja.

(Nie)odpowiedzialny rozwój

Początek rządów PiS to nie tylko skuteczne wprowadzenie programu 500+. To także ogłoszenie w lutym 2017 r. Strategii na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju. Mateusz Morawiecki, jeszcze w roli wicepremiera i ministra rozwoju, m.in. pod wpływem książki "Przedsiębiorcze państwo" Mariany Mazzucato zapowiedział, że polskie państwo stanie się aktywnym uczestnikiem gospodarczej gry, stymulując rozwój strategicznych kierunków. Pojawił się pomysł samochodu elektrycznego, promów, dronów i innych rozwiązań mających pociągnąć polską gospodarkę.

Postąpmy jednak jak nowojorczycy, którzy mawiają "money talks, bullshit walks" – w uproszczeniu, popatrzmy na pieniądze. Okaże się, że począwszy od 2015 r., udział inwestycji (publicznych i prywatnych) w PKB systematycznie malał, osiągając w 2022 r. najniższy w ciągu dwudziestu lat poziom 16,8 proc., przy średniej unijnej 22,7 proc. Jak się ma ten trend do ambitnych zapowiedzi? Poza z hukiem otwieranym przekopem Mierzei Wiślanej i z hukiem omawianymi wielkimi planami, jak Centralny Port Komunikacyjny, właściwie nic nie powstało. Podobnie jest z drobniejszymi planami, np. w transporcie publicznym. Bo choć PiS w swym programie wyborczym chwali się, że "utworzył" tysiące linii autobusowych, to jednak dane sumaryczne GUS pokazują odmienny obraz. Długość połączeń autobusowych w Polsce zmalała z 754 026 km w 2015 r. do 394 359 km w 2022 r., a liczba linii zmniejszyła się z 14 608 do 9262. To obraz uśredniony, gdy spojrzeć na Warmię i Mazury, tam długość linii zmniejszyła się trzykrotnie.

Ekonomiści są zgodni, że inwestycje są podstawą dla zapewnienia długotrwałego rozwoju. Inwestycje inwestycjom jednak nie są równe, jedne mają charakter bardziej produktywny, inne mniej. Wydatek na akwapark w gminie lub zakup limuzyny w firmie nie przyniosą takich efektów, jak wydatki na naukę, badania i rozwój. W 2015 r. wydaliśmy na badania i rozwój 1 proc. PKB, w 2021 r. 1,44 proc. To ciągle daleko od blisko 5 proc., jakie wydaje Korea Południowa, i ciągle też odbiega na niekorzyść od średniej unijnej.

Luka technologiczna

Ciekawe są dane ujawnione przez Magdalenę Węglarz z Politechniki Wrocławskiej w artykule porównującym innowacje w polskiej gospodarce z innowacyjnością państw unijnych. Dostrzegła ona, że w 2016 r. w strukturze nakładów na badania i rozwój nastąpiło załamanie udziału inwestycji w proporcji do wydatków bieżących, czyli na pensje i utrzymanie codziennej działalności infrastruktury. Jeszcze w 2012 r. udział inwestycji osiągał 29,8 proc., w 2015 r. 26,3 proc., a w 2016 r. tylko 18,7 proc. W 2021 r. to już 15,7 proc.

Z tych liczb jawi się dziwny obraz – rosną nakłady ogólne na badania i rozwój przy jednoczesnym zmniejszeniu poziomu inwestycji, czyli m.in. zakupów nowoczesnej aparatury i budowy nowych laboratoriów. Nieproporcjonalnie jednak wzrosły wydatki bieżące, co musi oznaczać na pewno wzrost zatrudnienia kadry naukowo-badawczej. I rzeczywiście, udział personelu B+R wzrósł z 6,9 osób na 1000 pracujących w 2015 r. do 9,3 osób w 2021 r. Tylko czy takie proporcje i przeciwstawne trendy wzrostu nakładów bieżących, zatrudnienia i malejących wydatków inwestycyjnych to odpowiedni sposób na osiągnięcie głównego celu – wzrostu innowacyjności?

Odpowiedzi udzielił prof. Andrzej Jasiński z Uniwersytetu Warszawskiego, pokazując w "Rzeczpospolitej", że mimo wzrostu nakładów nie rośnie pozycja Polski w rankingach innowacyjności. Konsekwentnie trzymamy się blisko końca peletonu. Dlaczego? Przepływ od nauki do gospodarki jest niewielki, w efekcie poziom zaawansowania polskich innowacji nie poraża, a tym bardziej nie zbliża Polski do tzw. granicy technologicznej, czyli tam, gdzie konkurują ze sobą najbardziej zaawansowane gospodarki. Polskę oddziela od nich luka technologiczna "oceniana powszechnie na kilkadziesiąt lat"– pisał Jasiński. Badacze spierają się tylko, czy luka ta zmniejsza się, nie zmienia czy może wręcz pogłębia.

Ten spór nie ma tylko akademickiego charakteru – od jego rozstrzygnięcia zależy przyszłość. I nie chodzi wcale o realizację fantazji o dogonieniu i przegonieniu Zachodu pod względem zamożności czy choćby średnich dochodów osobistych. O tym możemy zapomnieć, ten pociąg już odjechał. Stawką dziś jest przynajmniej utrzymanie standardu życia wobec wyczerpywania się głównego zasobu rozwojowego, jakim są ludzie i ich praca. Konsekwencje zaniechań inwestycyjnych, niezdolności do modernizacji, rozkładu systemu edukacji zaczniemy odczuwać dotkliwie wtedy, gdy zatrze się dotychczasowy silnik rozwoju.

Szczęśliwe sąsiedztwo

Brutalnie opisał go Bradford DeLong w książce poświęconej historii gospodarczej "Slouching Towards Utopia" (Zmierzając do utopii). Zastanawia się w niej, dlaczego tylko tak niewielu państwom udało się wyjść z biedy i dołączyć do klubu społeczeństw bogatszych czy wręcz bogatych – jak w przypadku Polski. "Rozwój przyszedł do Polski, bo leży obok przemysłowej potęgi – Niemiec, których firmy znalazły niezwykłe korzyści z niskopłatnej pracy z sąsiedztwa". To oczywiście uproszczenie, choć chwyta istotę rozwojowego modelu Polski i krajów Europy Środkowej.

Istotę tę widać w strukturze polskiego PKB. Jego źródłem w 61,5 proc. w 2022 r. był eksport. Głównym odbiorcą z Polski były Niemcy odpowiedzialne za 27,8 proc. polskiego eksportu, po nich Czechy (a więc także część niemieckiego ekosystemu gospodarczego) z udziałem 6,6 proc. Zależność ta w czasie rządów PiS nie zmniejszyła się, tylko powiększyła. Niestety, nie wykorzystaliśmy pozytywnych skutków tej zależności, czyli rozwojowego skoku i akumulacji kapitału do uruchomienia własnych potencjałów rozwojowych.

Problem chwyta analiza Banku Światowego przygotowana w 2021 r. wspólnie z GUS o produktywności polskiej gospodarki. Bo w istocie rozwój, mierzony m.in. wzrostem PKB zależy od tego, czy potrafi się robić więcej, wykorzystując mniejszą ilość zasobów – pracy, energii, surowców. A polski przemysł ciągle potrzebuje trzy razy więcej pracowników, żeby wyprodukować to samo, co przemysł niemiecki, piszą autorzy. Niestety, ostatnia dekada to stagnacja pod względem poprawy produktywności.

Do dziś problemy wskazane w tym raporcie nie zostały pomniejszone, przeciwnie. Ekspansja "przedsiębiorczego państwa" w polskim wydaniu zmniejsza konkurencyjność na rynku wewnętrznym, co powoduje wypychanie z rynku firm bardziej produktywnych, stawiających na innowacje, przez mniej efektywne, inwestujące w relacje z władzą i zależne od niej podmioty. Gorzej, że załamał się w Polsce duch przedsiębiorczości, mamy najniższy w Europie (2,5 proc.) odsetek osób deklarujących, że w ciągu trzech lat założą firmę, w 2011 r. wynosił on 23 proc. (więcej w tekście "Duch gaśnie").

Analiza OECD dotycząca długoterminowych perspektyw gospodarczego wzrostu krajów członkowskich ocenia możliwości Polski po 2030 r. na 1 proc. rocznie. Mniej niż Francja, Włochy czy Holandia. Zamiast się zbliżać, zaczniemy się oddalać. Polska staje się stara, schorowana i zaczęła wymierać, zanim została bogata.

Edwin Bendyk

Pisarz, publicysta, prezes Fundacji Batorego. Zajmuje się tematyką cywilizacyjną (modernizacja, cyfrowa rewolucja, ekologia). Autor książek "Zatruta studnia. Rzecz o władzy i wolności" (2002), "Antymatrix. Człowiek w labiryncie sieci" (2004), "Miłość, wojna, rewolucja. Szkice na czas kryzysu" (2009), "Bunt w sieci" (2012), "Jak żyć w świecie, który oszalał" (2014, wspólnie z Jackiem Santorskim i Witoldem Orłowskim). W 2020 r. ukazała się książka "W Polsce, czyli wszędzie". Bendyk prowadzi popularnego bloga "Antymatrix II. Z dziennika kogniwojażera". Jest wykładowcą akademickim, szefem Centrum Badań nad Przyszłością w Collegium Civitas, członkiem Polskiego PEN Clubu oraz European Council on Foreign Relations. Dziennikarz działu Nauka/projektpulsar.pl.

Źródło artykułu:Polityka
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (43)