Ucieczka białego kapitału

17 tysięcy młodych lekarzy chce wyjechać za granicę, a Ministerstwo Zdrowia nie robi nic, żeby ich zatrzymać. Za kilka lat w Polsce zabraknie lekarzy.

17.06.2004 | aktual.: 11.06.2018 15:07

Muszę mieć trzech anestezjologów do operacji - mówi chirurg.

- Ja mam bilet do Irlandii - odpowiada anestezjolog. Taki dialog można coraz częściej usłyszeć w polskich szpitalach. Nic dziwnego, w krajach Unii Europejskiej na polskich lekarzy czeka 30 tysięcy miejsc pracy. W izbach lekarskich od początku maja wrze jak w ulu - lekarze masowo zgłaszają się po potwierdzenie swoich kwalifikacji.

Ministerstwo Zdrowia szacuje, że od 1995 roku na Zachód wyemigrowało ponad 15 tysięcy polskich lekarzy. Teraz zbiera się druga fala. Według wstępnych szacunków kolejne 17 tysięcy lekarzy chce wyjechać z Polski za chlebem.

- Nie wiem, czy skala jest rzeczywiście tak wielka, ale okres przejściowy na unijnych rynkach pracy nie dotyczy lekarzy. Ich dyplomy i specjalizacje są automatycznie uznawane. Znikły wszelkie bariery - mówi Konstanty Radziwiłł z Naczelnej Rady Lekarskiej.

Psychiatra od zaraz!

W Wielkiej Brytanii, Niemczech i państwach skandynawskich brakuje lekarzy. Francuzi też marzą o polskich specjalistach. Polskę zasypały oferty pracy - roi się od nich w "Gazecie Lekarskiej". Absolwenci medycyny nie tracą czasu - wysyłają CV do kilku zagranicznych szpitali jednocześnie.

- Największe zapotrzebowanie jest na anestezjologów, radiologów, medyków sądowych, histopatologów i psychiatrów. Potrzebni są też lekarze rodzinni, których w Polsce wciąż brakuje: na ponad 20 tysięcy miejsc mamy ich sześć tysięcy - wylicza Radziwiłł.

- Niedługo nie będzie się u kogo leczyć. Starsi lekarze przejdą na emeryturę, a młodych nie będzie. W polskiej służbie zdrowia pojawią się problemy kadrowe nie do odkręcenia - ostrzega Radziwiłł.

Język z dopłatą

W Szwecji brakuje przede wszystkim lekarzy rodzinnych. Ci z miasteczek i wsi dawno uciekli do Sztokholmu albo do Norwegii, gdzie mogli więcej zarobić. Polski lekarz, który przyjeżdża do Szwecji, na stażu dostaje około 300 tysięcy koron rocznie (około 132 tysiące złotych). Miejscowy lekarz specjalista, który ma już ugruntowaną pozycję zawodową, zarabia wraz z dyżurami dwa razy tyle - około 600-700 tysięcy koron. Polak może dojść do takiego poziomu finansowego w ciągu dwóch lat.

Darek Sarota wyjechał do Szwecji dzięki pośrednictwu Medena Rek Polska. Pracuje w szwedzkiej przychodni. Dołączył do grona ponad 200 polskich lekarzy Medeny, którzy wyjechali do Szwecji. Polacy już teraz są największą mniejszością narodową w szwedzkiej służbie zdrowia. Zdaniem Hakan Petersson, dyrektora do spraw personalnych urzędu wojewódzkiego w Kalmarze, Polacy mówią lepiej po szwedzku niż Duńczycy. - Wiemy, że poziom nauczania w polskich uczelniach medycznych jest wysoki i w pełni odpowiada standardom europejskim - powiedziała Petersson.

Każdy polski lekarz zainteresowany pracą w Szwecji może się zgłosić do firmy Medena w podwarszawskim Konstancinie. Przed wyjazdem musi przejść kurs i zdać egzamin z języka szwedzkiego z terminologią medyczną. Intensywne kursy językowe organizuje i opłaca Medena.

Lekarze w trakcie nauki języka mają też darmowe utrzymanie, wyżywienie i niezłe jak na polskie warunki kieszonkowe, którego po zdanym egzaminie nie trzeba zwracać. Dlaczego za darmo? - Bo wykształcenie lekarza w Szwecji kosztuje sześć razy drożej niż przysposobienie polskiego lekarza do pracy - tłumaczą pracownicy Medeny.

Specjalizacja za darmo

Polscy lekarze wyjeżdżają głównie z powodu pieniędzy. Ale nie tylko. - Co roku medycynę kończy ponad dwa tysiące osób. Z tego tylko 700 ma szansę na specjalizację. Reszta jest praktycznie skazana na zasilenie grona bezrobotnych albo na wyjazd za granicę - mówi Radziwiłł. Budżet państwa zapewnia studentom medycyny sześcioletnie studia i rok stażu.

- Po siedmiu latach nauki lekarz nie jest jeszcze w pełni wykształconym profesjonalistą. Musi odbyć specjalizację - podkreśla Radziwiłł. Oburza go, że w Polsce podczas pięcioletniej specjalizacji lekarz miałby pracować za darmo. - To absurd. Ci ludzie po studiach bardzo często mają rodziny, które muszą utrzymać - tłumaczy Radziwiłł.

Jednak państwo umywa ręce od dalszego kształcenia studentów medycyny. Zdaniem prezesa Naczelnej Rady Lekarskiej taka niekonsekwentna polityka nie leży w interesie ani lekarzy, ani tym bardziej pacjentów i jest bardzo krótkowzroczna. I co z tego, skoro politycy od lat powtarzają wciąż tę samą śpiewkę, że w budżecie nie ma pieniędzy na podwyżki dla lekarzy. - Należy zadać sobie pytanie, czy ratowanie służby zdrowia nie jest co najmniej równie ważne co dotowanie nierentownych kopalń, kolei i rolników - mówi Radziwiłł. Naczelna Rada Lekarska proponowała wielokrotnie, żeby pieniądze dla lekarzy pozyskać z wzrastającej składki zdrowotnej i akcyzy z papierosów. Ministerstwo Zdrowia milczało.

Nic dziwnego, skoro Agnieszka Gołąbek, rzecznik ministra zdrowia, od kilku tygodni nie potrafi odpowiedzieć na pytanie, czy minister podjął jakieś kroki, żeby zatrzymać polskich lekarzy.

ROZMOWA Z PRZEMYSŁAWEM JAKUBOWSKIM, ANESTEZJOLOGIEM

JOANNA GORZELIŃSKA: Tysiące polskich lekarzy chcą wyjechać do pracy za granicę. Mają dość dramatycznego stanu polskiej służby zdrowia...

PRZEMYSŁAW JAKUBOWSKI: Gdybym w tej chwili skończył studia, nie zastanawiałbym się przez trzy minuty, tylko pakował manele i już by mnie tu nie było. Robiłbym specjalizację za granicą. To jest ogromna szansa dla młodych ludzi.

Kiedy pan podjął decyzję o wyjeździe?

- Przełomem był protest anestezjologów pod koniec 1998 roku. Miałem wtedy wszystkiego dosyć. Ale wszystko zaczęło się w 1995 roku, kiedy zapowiedziano ogólnopolski protest lekarzy, a w Warszawie nie miał kto protestować. Nie było związków zawodowych. Powiedziałem: "A co, będziemy tak stać i udawać, że jest super?". Zwołałem zebranie w moim szpitalu i pierwszego dnia zapisałem do związku 180 osób. W ciągu dwóch tygodni było już dwa tysiące ludzi. Żądaliśmy 200 złotych podwyżki. Po nieudanych rozmowach w ministerstwie dziennikarka z telewizji zapytała mnie, dlaczego chcę strajkować. Powiedziałem, że jak byłem studentem, za dobrą naukę dostawałem 480 złotych, a jako lekarz zarabiałem 450. To poszło w Polskę. Przez przypadek stałem się przywódcą - rzecznikiem protestujących anestezjologów. W końcu odmówiono nam przedłużenia kontraktów na naszych warunkach. 300 lekarzy zostało bez pracy, tylko w Warszawie 58 osób. Przez pół roku byłem bezrobotny, musiałem pożyczać pieniądze. Wyjechałem do Holandii, jak co roku na
miesiąc, żeby dorobić, a moi koledzy tam powiedzieli: "Czyś ty zwariował? Po co chcesz wracać? Pisz CV!". Wysłałem je do pięciu szpitali, ze wszystkich dostałem pozytywną odpowiedź, wybrałem ten, który mi najwięcej zapłacił.

Jak pan i pana rodzina znieśliście przeprowadzkę do Holandii?

- Tęsknimy za Polską, taka jest cena. Ale wiem, że moje dzieci na tym zyskają. Mówią już świetnie po holendersku. My, Polacy, jesteśmy sentymentalni. Długo miałem pewność, że jedynym krajem, w którym chcę żyć i pracować, jest Polska i nie umiem gdzie indziej. Musiałem dostać dobrego kopa w tyłek, żeby mi przeszło. Jestem niezwykle wdzięczny tym ludziom, przez których nie mogłem wrócić do pracy. W Holandii pracuję jedną trzecią tego, co w Polsce. Mieszkam sobie na cudownej wyspie - podobno jest to najlepsze w Europie Północnej miejsce do windsurfingu. Po pracy mogę wyskoczyć na dwie godziny na plażę. Jeżdżę na rolkach, gram w siatkówkę. Nie sprawdzam mojego konta, bo wiem, że tam po prostu muszą być pieniądze. Mój szpital jest bardzo wysoko w rankingach, pracuję ze świetnymi chirurgami. Nie walczymy ze sobą. W Polsce, jak się wchodziło na blok operacyjny, trzeba było odbezpieczać rewolwer. Każdy chirurg chciał robić swoje, a anestezjolog musiał się na wszystko zgadzać albo walczyć, bo pacjent nieprzygotowany
do operacji, ale trzeba operować. Znieczulałem trzy operacje i wychodziłem zmęczony, a tu znieczulam 15 albo 20 i idę grać w tenisa.

Co pan czuje, jak tu przyjeżdża?

- Patrzę na moich kolegów i współczuję im. Bladzi, zmęczeni, sfrustrowani, a ja jak szczypiorek na wiosnę: opalony i szczęśliwy. Kiedy podejmowałem decyzję o wyjeździe, nie chodziło tylko o pieniądze, ale o to, że nie mogłem leczyć pacjentów najnowszymi lekami i najlepszym sprzętem, a rodzinom patrzeć w oczy i mówić, że zrobiłem wszystko, co możliwe. Nie zrobiłem, bo nie mogłem. Leczenie nie jest grą w pchełki, to jest często gra o życie. Prowadziłem oddział intensywnej opieki medycznej w Warszawie w szpitalu akademickim. Miałem 18-letniego chłopaka po wypadku i nie mogłem mu zrobić tomografii głowy, bo w tomografie brakowało jednej pieprzonej żarówki, a sprowadzenie jej kosztowało tyle, że szpitala nie było chwilowo stać, a ja nie mogłem chłopaka przewieźć do innego szpitala, bo nie wytrzymałby transportu. Nie wiem, co on ma w głowie, więc ślinię palec, patrzę, z której strony wiatr wieje, i przypuszczam, że pewnie ma to, ale pewności nie mam żadnej. To jest szaleństwo. Niewiele brakowało, żebym już nie był
lekarzem, ale kiedy w Holandii uśpiłem pierwszego pacjenta, wiedziałem, że nie mogę bez tego żyć.

Czy Holandia wciąż czeka z otwartymi ramionami na polskich lekarzy?

- Oczywiście, ale po co mówimy o Holandii? Niemcy są bliżej. Odgrażali się, że nie otworzą granic, szybko jednak zmienili zdanie, bo w ciągu ostatnich dwóch lat, dzięki nieudanej reformie (podobnej do polskiej), stracili jedną trzecią lekarzy. Wielu przeszło na wcześniejszą emeryturę, bo im się już nie opłacało pracować. Mój kolega, anestezjolog z Polski, na początku roku wysłał swoje CV do biura pośrednictwa w Niemczech i w ciągu tygodnia otrzymał odpowiedź, że chcą go w 10 różnych miejscach.

Myśli pan o powrocie do Polski, jeśli w naszej służbie zdrowia coś się zmieni?

- Zmienia się cały czas - na gorsze. Nie można zorganizować medycyny na porządnym poziomie bez pieniędzy. Jeżeli płaci się ludziom godziwie, to ludzie pracują produktywnie. Bez względu, jak to fatalnie brzmi, to jest brutalna, lodowata prawda. Jeśli płaci się grosze, to nikt się nie przykłada, bo po co, i tak dostanie marne pieniądze, więc idzie do prywatnego gabinetu, żeby jakoś zarobić na rodzinę.

Gdzie popełniono błąd?

- Pierwsza ustawa o funduszu ubezpieczeń zdrowotnych, przygotowana przez Solidarność, była bardzo sensowna. Miał być konkurencyjny rynek usług zdrowotnych, zarobki uzależnione od produktywności. To była rewolucyjna ustawa, ale żeby się udała, potrzebne było 14% naszych dochodów. Jak AWS z UD doszedł do władzy, to Balcerowicz, który trzymał kasę, powiedział: guzik - będzie 7%. Minister zdrowia wytargował 7,5%. Nie da się zrobić medycyny za połowę ceny. Zawsze byłem zwolennikiem tak zwanego konserwatyzmu liberalnego: dać ludziom te 7,5% dochodów do ręki i niech się ubezpieczają, u kogo chcą, albo niech się w ogóle nie ubezpieczają i wtedy będą za wszystkie usługi płacić. Dzisiaj państwo zabiera z pensji 7,5% i niewiele oferuje.

Bo jesteśmy biednym krajem, w którym na wszystko brakuje. Ale załóżmy, że za kilka lat się uda...

- Jest pani marzycielką. Nie uda się. Nie ma takiej woli politycznej, dlatego że partia, która będzie chciała zrobić porządek z medycyną, musi przegrać następne wybory, bo ludzie zostaną obciążeni finansowo. Proszę mi pokazać, która partia chce przegrać wybory? Dlatego kolejne rządy upychają reformę zdrowia następcom. Sam minister zdrowia nie ma żadnej władzy, musi mieć obgadane z ministrem finansów, że dostanie pieniądze. Dzisiaj służba zdrowia to jest trup reanimowany. Każda władza dołożyła do tego swoją cegiełkę. Nie może być tak, że każda partia ma swoją koncepcję. Musi być jedna koncepcja realizowana sumiennie. Politycy muszą się dogadać ponadpartyjnie, tę reformę muszą zrobić razem. Widzi pani taką możliwość? Nie ma takiej możliwości.

Nie ma pan czasem ochoty, żeby tu wrócić i zrobić porządek?

- Przez dwa lata byłem w Naczelnej Radzie Lekarskiej i próbowałem coś zmienić. To były dwa stracone lata. Proszę mi wierzyć, nie będzie lepiej, bo nie może być. Powiem pani, co się wydarzy. Pod koniec roku pojawi się cudotwórca, który wyjedzie z jakąś koncepcją, tak jak było z Narodowym Funduszem Zdrowia. Wszyscy stwierdzą, że nie wiadomo, czy to jest dobra koncepcja, ale przecież jest tak fatalnie, że już gorzej być nie może. I cudotwórca udowodni, że może.

tekst i rozmowa JOANNA GORZELIŃSKA

W POLSCE PRACUJE 89 TYSIĘCY LEKARZY. NA 100 TYSIĘCY MIESZKAŃCÓW PRZYPADA ICH 236. WE FRANCJI TEN WSKAŹNIK WYNOSI 303, W NIEMCZECH 350, W SZWECJI 311, W BELGII 395, W HISZPANII 424. ZACHÓD EUROPY CHCE ZATRUDNIĆ 30 TYSIĘCY LEKARZY Z POLSKI. JEŚLI WYJEDZIE ICH TYLKO 17 TYSIĘCY (CZYLI CI, KTÓRZY CHCĄ WYJECHAĆ), NASZ WSKAŹNIK OBNIŻY SIĘ DO 189. BĘDZIEMY WTEDY NIEWIELE LEPSI OD RUMUNII (184), A ZNACZNIE GORSI OD BUŁGARII (345) CZY CZECH (303). I NIE POMOGĄ AKADEMIE MEDYCZNE, KTÓRE ROCZNIE DOSTARCZAJĄ OKOŁO DWÓCH TYSIĘCY ABSOLWENTÓW, BO CZĘŚĆ Z NICH RÓWNIEŻ WYJEDZIE ZA GRANICĘ, A JEDNOCZEŚNIE WIELU STARSZYCH LEKARZY ODCHODZI Z ZAWODU. (DANE EUROPEJSKIE ZA WHO, Z KOŃCA LAT 90.)

PRZEMYSŁAW JAKUBOWSKI, 41 LAT, LEKARZ ANESTEZJOLOG. SKOŃCZYŁ SZKOŁĘ MUZYCZNĄ I WARSZAWSKĄ AKADEMIĘ MEDYCZNĄ. ODBYŁ TEŻ ROCZNY STAŻ W OKSFORDZIE. W 1999 ROKU STANĄŁ NA CZELE PROTESTU ANESTEZJOLOGÓW. ZWOLNIONY, Z WILCZYM BILETEM PRZEZ PÓŁ ROKU SZUKAŁ PRACY W POLSKIEJ SŁUŻBIE ZDROWIA. BEZ SKUTKU. WRESZCIE WYSŁAŁ CV DO PIĘCIU SZPITALI W HOLANDII. WSZYSTKIE CHCIAŁY GO ZATRUDNIĆ. WYBRAŁ DIRKSLAND NIEDALEKO ROTTERDAMU, GDZIE ZAPROPONOWANO MU NAJLEPSZE WARUNKI. ZAMIAST 800 ZŁOTYCH ZARABIA DZIŚ 25 RAZY WIĘCEJ.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)