Trump zagroził zniszczeniem Korei Północnej. To dobry znak
Podczas swojego przemówienia w ONZ, Donald Trump zagroził "całkowitym zniszczeniem" Korei Północnej. Wbrew pozorom, był to wyraz umiarkowania i powściągliwości prezydenta.
20.09.2017 | aktual.: 20.09.2017 15:16
Wystąpienie Trumpa spotkało się z jednoznacznie negatywną reakcją większości komentatorów. Na niezbyt zadowolonych wyglądali też zresztą jego współpracownicy, w tym szef personelu Białego Domu gen. John Kelly, który podczas przemówienia chował twarz w dłoniach.
Nic dziwnego, bo jego słowa o totalnym zniszczeniu Korei Północnej, określenie Kim Dzong Una mianem "człowieka rakiety" i inne retoryczne ekscesy Trumpa nie przystawały za bardzo do miejsca i okazji. Jego przemówienie przypominało bardziej oenzetowskie występy Hugo Chaveza (w tym samym miejscu nazwał on George'a Busha "diabłem"), czy Muammar Kaddafiego.
A jednak pod pewnym względem było to jedno z jego najbardziej umiarkowanych i wyważonych przemówień. Chodzi mi szczególnie o słowa, które wywołały największe kontrowersje, czyli groźbę zniszczenia KRLD. W istocie bowiem Trump w ONZ znacznie złagodził swoje stanowisko wobec reżimu Kima. Aby to dostrzec, wystarczy porównać to, co powiedział we wtorek, z jego poprzednimi groźbami. Co dokładnie powiedział Trump w ONZ?
Oto cytat: "Stany Zjednoczone mają wielką siłę i cierpliwość, ale jeśli będą zmuszone obronić siebie lub swoich sojuszników, nie będziemy mieli wyboru poza totalnym zniszczeniem Korei Północnej. Człowiek-rakieta jest na samobójczej misji dla siebie i swojego reżimu".
To, co w tej wypowiedzi jest kluczowe, to sposób, w jaki warunkuje groźbę zniszczenia Korei Płn. Nie jest całkowicie jasne, co konkretnie oznacza "obrona siebie lub sojuszników". Choć fraza wydaje się sugerować odpowiedź na północnokoreański atak, nie musi to koniecznie wykluczać ataku prewencyjnego, szczególnie biorąc pod uwagę cały kontekst. To błąd, bo o ile nie gra się szaleńca (a granie szaleńca vis a vis reżimu Kim Dzong Una jest rzeczywistym szaleństwem), to rysując czerwone linie należałoby jak najkonkretniej formułować warunki użycia siły. Ale i tak ta wypowiedź Trumpa jest pod tym względem znacznie bardziej rozsądna i klarowna niż dotychczasowe groźby wobec Pjongjangu. Przede wszystkim chodzi o słynną sierpniową zapowiedź "ognia i furii", które spadną na Koreę Północną, jeśli ta nie przestanie "wysuwać więcej gróźb wobec Stanów Zjednoczonych". Trzy dni później, na Twitterze dodał - dodatkowo zamazując obraz - że jest gotowy do użycia opcji militarnej "jeśli Korea Północna postąpi niemądrze".
Te czerwone linie - mniej wyraźne i ustawiające próg użycia siły znacznie niżej od dotychczasowych deklaracji - zostały niemal natychmiast przekroczone przez reżim, który kilka dni później zagroził wystrzeleniem rakiety w wyspę Guam. Nic dziwnego, bo poetycka forma gróźb, ich ogólność i spontaniczność sugerowały, że nie były one poważnym ultimatum. W rezultacie groźba ta nie odstraszyła, lecz wręcz ośmieliła władze w Pjongjangu. Ostatecznym efektem było jednak zwiększenie niepewności i podniesenie ryzyka błędnego odczytania sytuacji. A każdy taki błąd może doprowadzić do gigantycznej katastrofy.
Dlatego obietnica totalnego zniszczenia Korei Północnej była krokiem w dobrym, rozsądnym kierunku. Przesunęła ona czerwoną linię w bardziej racjonalne rejony i nieco ją wyostrzyła. Oczywiście, lepiej byłoby, gdyby mający minimalny bezpośredni kontakt z USA reżim w Pjongjangu nie musiał z lupą wczytywać się w to, co oznaczają warunki stawiane przez jego przeciwnika. Bo w polityce, przynajmniej tej międzynarodowej, słowa mają znacznie.