To ludzie premiera Morawieckiego stoją za "lex Tusk". Teraz mogą trafić do komisji
Mimo że projekt ustawy "lex Tusk" formalnie został skierowany do Sejmu jako poselski, to żaden z posłów pod nim podpisanych nie uczestniczył w jego pisaniu. Za główne zapisy odpowiadają członkowie rządowej administracji związani z premierem.
31.05.2023 | aktual.: 31.05.2023 08:45
I to oni, jak słychać nieoficjalnie, mogą wejść do uchwalonej przez Sejm komisji ds. badania wpływów Rosji w Polsce albo przynajmniej ekspercko ją wspierać z zaplecza. Żadne oficjalne decyzje jednak w tej sprawie nie zapadły. - Ludzie się nie palą, żeby pracować w tej komisji - twierdzą niektórzy politycy PiS.
- Zasady dotyczące funkcjonowania komisji ds. badania wpływów rosyjskich są znane systemowi prawnemu w Polsce i nikt ich nie zakwestionował - stwierdził w rozmowie z PAP prezes Rządowego Centrum Legislacyjnego Krzysztof Szczucki.
To właśnie on, jak dowiedzieliśmy się w obozie rządzącym, ma być współautorem przepisów ustawy o komisji, o której od kilku dni mówi cała Polska.
Pozorne poselskie projekty
Komisja ds. badania wpływów rosyjskich w Polsce zostanie powołana na podstawie projektu ustawy, który podpisało 27 posłów klubu parlamentarnego PiS. Według nieoficjalnych informacji WP z partii rządzącej, żaden poseł z tej grupy nie uczestniczył jednak w pracach nad projektem.
Zapisy ustawy powstały w wyniku pracy urzędników i prawników związanych z administracją rządową. - Projekt ustawy przygotowali współpracownicy premiera Mateusza Morawieckiego - twierdzą nasze źródła.
Zapisów projektu bronią najgorliwiej w mediach społecznościowych zaufani ludzie szefa rządu, którzy mają ambicje wystartować w tegorocznych wyborach do Sejmu: prezes RCL Krzysztof Szczucki oraz wiceminister spraw zagranicznych Paweł Jabłoński. Obaj są z wykształcenia prawnikami i - jak słyszymy nieoficjalnie - obaj mogą wkrótce zostać oddelegowani do prac w komisji ds. badania wpływów rosyjskich.
Gdy pytamy o to wiceministra Jabłońskiego, ten odpisuje nam zdawkowo: "Nic o tym nie wiem". Krzysztof Szczucki w ogóle nie odpowiedział na naszą prośbę o rozmowę.
W PiS mówią nam, że minister Szczucki nie miał czasu, bo musiał "gasić pożar" związany z zamieszaniem, jakie wywołała komisja. - W sztabie PiS były pretensje o to, że nie było komu bronić i tłumaczyć działania tej komisji. Szczucki musiał wziąć to na siebie - usłyszeliśmy od naszych rozmówców.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Ludzie premiera przejmują komisję
Minister Paweł Jabłoński nie przyznaje się do pracy nad zapisami ustawy o komisji, ale jednocześnie w rozmowie z mediami - w tym Wirtualną Polską - w pełni je popiera. A także broni ich zasadności oraz zgodności z Konstytucją.
Podobnie działa Krzysztof Szczucki. To on - jako przedstawiciel Rządowego Centrum Legislacji - wystąpił we wtorek 30 maja na konferencji w siedzibie PiS i tłumaczył zawiłości nowej ustawy.
- Nikt już nie ukrywa, że za zapisami i formą ustawy o komisji weryfikacyjnej rosyjskie wpływy stoi środowisko premiera. To prawnicy skupieni wokół Morawieckiego biorą odpowiedzialność za projekt i jego realizację. Oni też widzą w komisji szansę na wybicie się w kampanii wyborczej. To może być dla nich świetna forma promocji - twierdzi jeden z naszych rozmówców z obozu władzy.
Inny dodaje: - W komisji muszą pracować silne osobowości. Ludzie doświadczeni medialnie. Jakie doświadczenie ma urzędnik z KPRM? Jeśli Tusk wystąpi na komisji przed leszczami, to ich zje. Dlatego Nowogrodzka musi się poważnie zastanowić, kogo tam delegować, żeby tego nie schrzanić.
Kolejny rozmówca: - Jeśli PiS tego nie udźwignie i Tusk ostatecznie na tym wygra, to prawica może nawet przegrać wybory. To by była klęska, za którą odpowiedzialność wezmą i prezes, i premier.
Jak podkreślają nasi rozmówcy, członkowie komisji nie muszą być posłami (Szczucki i Jabłoński nie są, choć mają takie ambicje). Wedle ustawy członek komisji musi mieć obywatelstwo polskie, być osobą niekaraną za umyślne przestępstwo, mieć wykształcenie wyższe lub niezbędną wiedzę w zakresie funkcjonowania organów władzy publicznej oraz cieszyć się nieposzlakowaną opinią. Nie musi być parlamentarzystą, a jedynym koniecznym wymogiem jest posiadanie dostępu do informacji niejawnych o klauzuli "ściśle tajne". Dlatego do komisji jest przymierzany m.in. były współpracownik Antoniego Macierewicza, historyk prof. Sławomir Cenckiewicz.
O tym, kto ostatecznie wejdzie w skład komisji, zdecyduje większość sejmowa - a więc PiS – a przewodniczącego komisji spośród wybranych przez Sejm członków wskaże prezes Rady Ministrów, czyli Mateusz Morawiecki (co także w tym kontekście jest bardzo istotne, bo szef rządu najpewniej wskaże bliskiego sobie człowieka).
Co ciekawe, w ustawie znalazł się zapis, który mówi, że "członkowie komisji nie mogą być pociągnięci do odpowiedzialności za swoją działalność wchodzącą w zakres sprawowania funkcji w komisji".
Wedle ustawy "obsługę merytoryczną, prawną, organizacyjno-techniczną oraz kancelaryjno-biurową komisji zapewnia Kancelaria Prezesa Rady Ministrów". Podobnie jest z pieniędzmi: "wydatki związane z działalnością komisji są pokrywane z budżetu państwa z części, której dysponentem jest szef Kancelarii Prezesa Rady Ministrów" - czytamy w uchwalonym prawie.
Pełną kontrolę nad komisją będzie miała zatem KPRM. A więc ludzie premiera Morawieckiego.
Giełda nazwisk w PiS. Niektórzy nie chcą iść do komisji
Jak słyszymy nieoficjalnie, wbrew doniesieniom mediów członkiem komisji nie zostanie Janusz Kowalski. Wiceminister rolnictwa i polityk Suwerennej Polski, owszem, chce stanąć przed komisją, ale jako… świadek. - Kowalski zbiera materiały pod taką komisję od 15 lat. Postulował powołanie komisji śledczej i chce pokazać swoje dokumenty, które ma na rząd PO-PSL - mówi nasz informator. Sam Kowalski powtarza w kuluarach, że ma "gotowy akt oskarżenia Tuska pod Trybunał Stanu". - Janusz dąży również do oskarżenia Waldemara Pawlaka - słyszymy w koalicji.
W mediach krąży także nazwisko Jarosława Krajewskiego jako ewentualnego członka komisji ds. rosyjskich wpływów. Nieoficjalnie, poseł PiS z Warszawy nie pali się jednak do pracy w zespole "lex Tusk", bo szykuje się do wyborów na prezydenta stolicy, a wcześniej pochłonięty będzie kampanią do Sejmu (wcześniej Krajewski działał w komisji ds. Amber Gold i ma doświadczenie w przesłuchiwaniu lidera PO). Chęci pracy w komisji ds. rosyjskich wpływów nie wykazuje również wymieniana przez media posłanka Małgorzata Wassermann.
Członkiem komisji ma zostać za to poseł Piotr Sak z Suwerennej Polski (wkrótce zarekomendować go mają ziobryści), a z ramienia PiS prac komisji - jak słyszymy - może przypilnować szef sejmowej komisji ds. służb specjalnych Waldemar Andzel (choć to mocno nieoficjalna kandydatura). Wiele osób w PiS chce, by pracami komisji kierował były minister Piotr Naimski - spec od polityki energetycznej. Do jego zespołu mógłby dołączyć m.in. poseł PiS Kazimierz Smoliński.
Jak mówią politycy PiS, decyzja dotycząca kandydatów, których zgłosi partia rządząca do komisji ds. badania wpływów rosyjskich, "wkrótce będzie przedmiotem dyskusji w kierownictwie ugrupowania". Władze PiS mogą w tej sprawie zebrać się jeszcze w tym tygodniu.
W poniedziałek 29 maja prezydent Andrzej Duda poinformował, że zdecydował o podpisaniu ustawy o powołaniu Państwowej Komisji ds. badania wpływów rosyjskich na bezpieczeństwo wewnętrzne RP w latach 2007-2022 oraz że skieruje ją w trybie następczym do Trybunału Konstytucyjnego. Ustawę - jako niekonstytucyjną i naruszającą zasady demokratycznego państwa prawa - krytykują ugrupowania opozycyjne, które już zapowiedziały, że nie zaproponują swych przedstawicieli do tej komisji.
Konflikty w koalicji
We wtorek 30 maja o konfliktach w koalicji na tle komisji pisał reporter WP Patryk Michalski. "Komisja ds. zbadania rosyjskich wpływów, która miała scementować obóz władzy i dodać wiatru w żagle kampanii, niespodziewanie stała się źródłem kolejnego konfliktu w Zjednoczonej Prawicy. Według naszych źródeł sztabowcy PiS są wściekli, bo ustawa okazuje się tak gigantycznym bublem, że trudno jej bronić. Suwerenna Polska wini ludzi premiera" - pisał Michalski.
Oficjalnie autorami ustawy ds. badania rosyjskich wpływów, która zyskała miano "lex Tusk", jest grupa posłów PiS. To tylko teoria, bo według źródeł WP w obozie władzy nad koncepcją komisji mieli pracować ludzie Mateusza Morawieckiego.
Ziobryści są zwolennikami znowelizowania ustawy, która w poniedziałek została podpisana przez prezydenta. PiS jednak nie zgodzi się na taki ruch.
Suwerenna Polska nie ma zastrzeżeń wobec tematu działań komisji, nie podoba się jej wyłącznie sposób wprowadzenia pomysłu w życie. - Cały obóz władzy jest w defensywie. Prawie nikt nie jest w stanie bronić przepisów, które mają dramatyczne błędy, bo posłowie nie rozumieją tych niuansów. Mamy gigantyczny problem, bo ludzie premiera kolejny raz skopali ważny temat. Cały obóz będzie musiał ciężko pracować, żeby nie było spadków sondażowych. Opozycja mobilizuje się na bazie tej komisji, a my nie mamy gotowej żadnej odpowiedzi, jesteśmy spóźnieni - mówiły reporterowi WP Patrykowi Michalskiemu źródła w Suwerennej Polsce.
- Na starcie jesteśmy w słabszej pozycji. Zupełnie nie rozumiemy, dlaczego nie została powołana komisja śledcza. Każda wypowiedź to reakcja na ataki, ludzie są wściekli - miał stwierdzić w rozmowie z dziennikarzem WP jeden z posłów klubu PiS.
Michał Wróblewski, dziennikarz Wirtualnej Polski