"Tego ci lekarz nie powie". Jak zostałem bohaterem wykładu Jerzego Zięby
- Jedna pani miała guzka w piersi. Po trzech miesiącach stosowania naszego urządzenia zadzwoniła, że już jest wszystko dobrze - zachwala kobieta. Nie zdążyłem zebrać szczęki z podłogi, a już dowiedziałem się o kolejnych cud-metodach leczenia. Mimowolnie stałem się też bohaterem konferencji "Tego ci lekarz nie powie". Od siebie dodam: i bardzo dobrze, że nie powie.
Minęła godz. 20. Wypełniona po brzegi PreZero Arena w Gliwicach zamiera w oczekiwaniu na gwóźdź programu - przemowę Jerzego Zięby. Nad niewielką sceną ogromny telebim. Poruszenie, bo spiker wreszcie zapowiada: "Publicysta, prelegent, niestrudzony...". I magister inżynier Zięba, propagator pseudonauki, wskakuje na podwyższenie.
Ciemny garnitur, biała koszula, fioletowy krawat. "Gdzie jest pan Michał Janczura? Przed chwilą z nim rozmawiałem" - pyta już w pierwszych zdaniach. Powtarza to kilka razy. Rozgląda się po sali, przysłaniając oczy przed oślepiającym go światłem reflektorów. Nie widzi mnie. "Niech pan wstanie!" - nawołuje i zaczyna recenzować mój ostatni tekst, o karach, jakie Rzecznik Praw Pacjenta szykuje dla szarlatanów i "uzdrawiaczy".
Stoję w ostatnim rzędzie. Macham, wołam, że jestem, bo skoro mnie wzywają, nie będę się ukrywał. Jerzy Zięba nadal mnie nie dostrzega, bo na sali - z wyjątkiem lamp skierowanych na scenę - jest za ciemno, a obiekt jest przecież ogromny.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Krzyczę dalej, ale nadaremnie. Widzę wbite we mnie spojrzenia setek osób, ale złego słowa na swój temat nie słyszę. Nie czuję też wrogości. Do czasu, bo nagle przychodzi po mnie ochrona wezwana przez panią Edytę, jedną z organizatorek. Wcześniej ta sama kobieta, wysoka brunetka, stała nade mną, obserwując każdy ruch. Do tego stopnia, że przez ramię zaglądała mi w telefon. W pewnym momencie stwierdziła, że nagrywam wystąpienie Jerzego Zięby, a tym samym złamałem regulamin. Mam wyjść.
Publiczność zniecierpliwiona zamieszaniem zaczyna wtórować pani Edycie.
- Nagrywał, nagrywał, widziałem - woła mężczyzna obdarzony najwyraźniej nadprzyrodzonymi mocami, bo "widział", choć siedział przede mną. Pani z ochrony grzecznie odprowadziła mnie do wyjścia.
Tłumaczenie, że jestem z mediów, że pan Zięba zapraszał wszystkie redakcje do transmitowania jego wypowiedzi, nie pomogło. Tak jak argumenty, że przecież mówił o mnie. Chciałbym wiedzieć, co mi zarzuca, żeby się do tego ewentualnie odnieść.
A Jerzy Zięba nadal nawołuje: "Panie Janczura...". Nie ma pojęcia, że już go nie słyszę.
COVID zwalczę w jeden dzień
Salę opuściłem o godz. 20.25, ale na targach i konferencji spędziłem kilka godzin. Wystarczy, żeby opisać, co tam się działo.
PreZero Arena to gigantyczny, nowoczesny obiekt. Parkingi pod nim był wypełniony po brzegi. Nie zliczę, ile osób przyjechało, zaryzykuję - tysiące. Jedni wjeżdżali, inni wyjeżdżali.
Przed wejściem po lewej stronie wielka reklama Gliwic. Na niebieskim tle wymowny napis "The Future is here".
W środku tłumy. W jednym miejscu odbywały się dwie połączone ze sobą imprezy. Targi "Umiejętności dbania o zdrowie" - tu wstęp był wolny. Biletowana była konferencja "Czego ci lekarz nie powie" - wejściówka 299 złotych, a w wersji VIP - złotych 699. W droższym pakiecie było miejsce w sektorze z prelegentami i torba startowa z materiałami.
Po lewej od wejścia do Areny znajduje się stoisko z książkami. Z tyłu ogromne zdjęcie Jerzego Zięby, a na stole rozłożone książki inżyniera, np. "Ukryte terapie". Cena za pakiet "dzieł"? Ponad 200 złotych.
Zaraz obok zebrała się duża, zawzięcie dyskutująca, grupa. Zaglądam w środek, a tam sam Jerzy Zięba, otoczony wianuszkiem fanów, opowiada o swoich doświadczeniach. Mówi o tym, jak chorzy zdrowieli po zastosowaniu proponowanej przez niego terapii i o tym, jak to COVID-19 można zwalczyć w jeden dzień. Tym razem nie dopcham się do doktora inżyniera. Spróbuję później.
Raka i alergię wodorem wyleczą
Kolejne stanowisko na targach wygląda jak laboratorium przyszłości z filmów science-fiction. Na przodzie niewielkie plastikowe popiersie w okularach. Podpięte do niego rurki. Tu jakaś lampeczka, tam jakieś świecidełko.
- Co to jest? - pytam młodej kobiety po drugiej stronie stołu.
- No, jak to co? Przecież to generator wodoru - odpowiada hostessa, jakby to było urządzenie, które każdy na kilometr powinien rozpoznać. Pani też ma podpięte przewody tlenowe do nosa. Tłumaczy, że dostała właśnie uczulenia na jabłka i w ten sposób, generatorem wodoru, chce sobie pomóc.
Taki generator stacjonarny kosztuje ponad 3 tysiące złotych. Ale spokojnie, jest wersja dla mniej zamożnych - buteleczka z uzdatniaczem wody w wodór. Na targach za 550 zł.
- Wodór zwalcza wolne rodniki. Może pomagać od kataru, po nowotwory i Alzheimera - peroruje ekspedientka i zaznacza, że to są nowe metody.
- Badania naukowe to jedno, ale my mamy doświadczenia z pacjentkami. Jedna miała guzka w piersi. Po trzech miesiącach stosowania zadzwoniła, że już jest wszystko dobrze - zachwala kobieta, a powieka jej przy tym nie drgnie.
Wystarczyło dopytać: "czy to przypadkiem nie jest zwykła butelka z lampką, która produkuje bąbelki tlenu?", a do rozmowy przyłącza się mężczyzn w średnim wieku, chyba szef pani z uczuleniem na jabłka. Stwierdza, że to, co zachodzi w buteleczce to "elektroliza, o której uczą nas w podstawówce".
Jak z automatu strzela argumentami, że w innych krajach wodę wodorową kupujemy w sklepach i uwaga: - Jak pacjent po udarze w karetce dostaje wodór zamiast tlenu, to następnego dnia wychodzi o własnych siłach, z naciskiem na wychodzi, a nie jest wypychany na wózku.
Mężczyzna mówi to z taką pasją i przekonaniem, że nie śmiem się sprzeciwić, ani szukać dziur w jego pokrętnej argumentacji. Zaraz potem boss dodaje, że jest 170 chorób, w przypadku których wodór ma udowodnione działanie.
Ale to nie koniec "rewelacji" pana od wodoru. Na oddzielnej półeczce miał pokaźny składzik flakoników z etykietą DMSO. Na pytanie, co to jest, dostaję kolejny wykład o cudownych właściwościach.
- Polska lekarka w Stanach leczy ludzi w agonalnym stanie rakowym poprzez wstrzykiwanie 80-procentowego roztworu do żyły. Ludzie to biorą, wymiotują, ale na drugi dzień przychodzą znowu na zabieg, bo tak się wspaniale czują - mówi mężczyzna i robi się coraz bardziej poddenerwowany, gdy pytam, jak jest to zarejestrowane.
- To jest nierejestrowane, bo to rozpuszczalnik do farb. Produkt uboczny w przemyśle drzewnym - mówi mężczyzna z rozbrajającą szczerością.
Gdy upewniam się, czy naprawdę polecają to ludziom do picia, bierze głęboki wdech i odpowiada: - Ponieważ nie wiem, kim pan jest, powiem panu, że my nie zalecamy. My sprzedajemy rozpuszczalnik do farb. Czy pan go wypije, czy pan się posmaruje, czy pan go sobie karze wstrzyknąć... - mężczyzna zawiesza głos, uśmiecha się i mówi, że kupują to w dużych zbiornikach i sami rozcieńczają do 50 proc. roztworu.
No to chcę wiedzieć, czy nie boi się, że to komuś zaszkodzi. Odpowiada, że sam to pije, a nawet smaruje sobie twarz. Pokazuje mi czoło, na którym podobno miał dużo większą plamę, ale odkąd stosuje rozpuszczalnik, to mu prawie zniknęło. Będę szczery: nic na jego czole nie widziałem. Może dlatego, że oświetlenie nie było najlepsze?
Wizyta na tym stoisku była dość osobliwym doświadczeniem. Odchodziłem z poczuciem, że gdyby choć połowa z tego, co mówili mi pani z alergią na jabłka i jej szef, było prawdą, mielibyśmy rozwiązane wszystkich problemów ochrony zdrowia. W dodatku inni wystawcy na targach w Gliwicach poszliby z torbami. Bo jeśli generator wodoru plus DMSO radzą sobie w onkologii, neurologii, alergologii, to po co nam kamienie wulkaniczne sprzedawane na stoisku obok albo specjalne "lecznicze" lampki solne?
Tak śledzą nas Chińczycy
Po przejściu stoiska z wodorem postanawiam, że wejdę na salę wykładową, gdzie trwa konferencja "Czego ci lekarz nie powie". Żeby to zrobić, muszę się zdekonspirować. Zgłaszam się do punktu akredytacyjnego, a tam konsternacja. Pani za ladą nie bardzo wie, czy może mnie wpuścić. Wzywa organizatora, pana Bogdana. Ten przychodzi, wypytuje i stwierdza, że "Wirtualna Polska to dzisiaj straszny artykuł napisała". Uczciwie przyznaję, że autorem byłem ja. Wtedy robi się jeszcze dziwniej.
Pan Bogdan oznajmia, że decyzję musi podjąć szefowa wszystkich szefów i tak spotykam wspomniana już panią Edytę. Po chwili - subiektywnie bez większego entuzjazmu - wydaje zgodę, ale zaznacza, że musi o moim przybyciu powiadomić samego Jerzego Ziębę. Powiało grozą, ale najważniejsze, że mogę wejść.
Ogromna sala widowiskowa w Arenie Gliwice jest przedzielona na pół, wielką czarną kotarą. Kilkaset osób mogło siedzieć na poziomie zero, pozostałe na udostępnionej części trybun. Trafiam akurat na wykład dr Jerzego Jaśkowskiego. W skrócie - to człowiek, któremu Izba Lekarska w 2017 roku zawiesiła prawo wykonywania zawodu. Między innymi za szerzenie informacji zniechęcających do szczepień. Jaśkowski to starszy mężczyzna, siwa broda, wąsy. W jednej z publikacji porównano go do Gandalfa - coś w tym chyba jest.
Trafiam na końcówkę jego wykładu. Trzy minuty wystarczają, by dowiedzieć się, że kobiety chodzące na szpilkach będą miały problemy z haluksami i deformacją nóg. Niepokoją jednak dalsze słowa Jaśkowskiego: - Za kilka lat trzeba będzie obcinać stopy.
Od haluksów prelegent płynnie przechodzi do tematu, który wprawia mnie w osłupienie. To historia o farbach do skóry. Wykładowca nie wyjaśnia do końca, czy mówi o farbach używanych w tatuażach, czy jakichś innych farbach. Twierdzi za to, że od 15 lat są promowane barwienia skóry (nie widziałem takich reklam, ale może mi umknęły).
To w sumie drobiazg, bo oto dochodzi do najważniejszego. Doktor Jaśkowski podaje ciąg "faktów" i "zdarzeń", które jego zdaniem dowodzą, że jesteśmy permanentnie inwigilowani. Te farby są produkowane - jak twierdzi - najczęściej w Chinach. I one mają w sobie cząsteczki "nanobotów". A każda cząsteczka ma własne ID. Ta cząsteczka nadaje sygnał do smartfonu, a ten do stacji przekaźnikowej.
- W ten sposób jesteście inwigilowani - ostrzega Jaśkowski widownię. Daję słowo, nikt się z tego nie śmieje. Wręcz przeciwnie, wiele osób potakuje głową, słuchając wywodu. Jaśkowski kończy, zbierając gromkie brawa.
Pan zarabia razem z nami
Przerwa w wykładach. Wracam na targi. Jeszcze tyle stoisk do odwiedzenia. Na końcu sali trafiam na przemiłe panie, w średnim wieku. Tryskają entuzjazmem, a widząc, że przeglądam ich ulotkę, wołają mnie. Na plakatach za ich plecami hasła: "Fototerapia", "Naturalne odmładzanie organizmu", "Komórki macierzyste". Zapowiada się ciekawie.
Pani Beata ciepłym głosem tłumaczy mi, że nie chodzi o żadne lampy, ani naświetlania. Chodzi o plastry, ale to nie są zwykłe plastry. To są bio-elektrody! Co robią? Otóż przyklejone w odpowiednim miejscu, zatrzymują nasze własne światło wewnątrz organizmu, a to światło leczy.
Powiedzieć, że poczułem się jak w ukrytej kamerze, to nic nie powiedzieć. Ale panie zbierają się wokół mnie i przekonują dalej. Wołają nawet swoją koleżankę, która ich zdaniem jest żywym dowodem mocy uzdrawiającej plastrów. Pani Regina z kamienną twarzą daje świadectwo, że przyklejała sobie plasterki i jej wzrok poprawił się "o 3 dioptrie". Oczywiście jej okulistka nie mogła w to uwierzyć, inni lekarze też zresztą nie. Cud. Tym bardziej że nie przyklejała sobie plasterków na oczy. Mechanizm - jej zdaniem - jest tu bardzo prosty.
- One działają na zasadzie światła odbitego. Nasz organizm wytwarza światło podczerwone, plastry zachowują światło w nas i wysyłają je do mózgu. Wtedy mózg mówi: napraw Reginie oczy. I mózg naprawia oczy - tłumaczy 70-latka.
Mam wrażenie, że wszystkie panie w końcu jednak wybuchną śmiechem i powiedzą, że mnie wkręcają. Nic takiego się nie dzieje. W dodatku okazuje się, że z plastrami trzeba być ostrożnym. Można przedawkować.
- Stosuje pan przez pięć dni, potem dwa dni przerwy - upomina z pełną powagą jedna z kobiet.
Dość teorii, panie mają dla mnie propozycję. Najpierw dodadzą mnie na "tajną" grupę facebookową. Dlaczego "tajną"? Panie tłumaczą, że o tych produktach nie można mówić głośno: - Tego nie wolno reklamować, bo to pomaga ludziom, wie pan.
Jedna żali się, że każdy jej filmik na TikToku jest blokowany. Druga sugeruje, że branża medyczna ich zwalcza, bo plastry działają. Wszystko jasne.
Panie bez żadnych problemów opowiadają mi też, jak sam mogę zarobić. One mnie zgłoszą jako współpracownika. Potem jako współpracownik dostanę 20 dolarów za każdą osobę, którą uda mi się namówić na plastry.
- Tak można sobie zarobić na plastry dla siebie - zachęca pani Beata. Wszystkie panie pokazują mi nadgarstki z przyklejonymi plastrami, przepraszam bio-elektrodami.
Odchodząc od tego stoiska, nie wierzyłem, że tego wieczoru przeżyję jeszcze coś dziwniejszego. Okazuję się człowiekiem małej wiary.
Krótkie spotkanie z guru
Kolejne wykłady nie są już tak spektakularne, ale można się na przykład dowiedzieć, że komora hiperbaryczna potrafi radzić sobie z autyzmem i boreliozą. Generalnie to ta komora potrafi dużo więcej. Oczywiście stoisko zachęcające do stosowania komory też znalazło się na targach. Można się było załapać na promocję. Normalnie taka terapia to wydatek ponad 600 złotych. Ale gdybym się zdecydował tu i teraz, to bon promocyjny by się znalazł.
Na targach, przez cały dzień, nie zmienia się tylko jedno. Cały czas Jerzy Zięba otoczony jest wianuszkiem fanów, w różnych zakątkach Areny Gliwice opowiada o krzywdzeniu pacjentów w publicznej ochronie zdrowia.
Temat przewodnim jego narracji jest mój artykuł. Ponieważ Jerzy Zięba nie miał pojęcia, jak wyglądam, mówi o mnie nawet wtedy, gdy stoję metr od niego.
- Tak jak pan Janczura napisał, oni chcą wprowadzić zamordyzm w medycynie - inżynier Zięba mówiąc "oni", ma na myśli rząd i Rzecznik Praw Pacjenta. Kilka godzin wcześniej Zięba przeczytał, że za prowadzenie "terapii", za leczenie według własnego "widzimisię" wkrótce będzie grozić kara, nawet 500 tysięcy złotych.
Kilkadziesiąt minut później do sprawy wróci profesor Andrzej Frydrychowski, kolejny z prelegentów, któremu, jak sam opowiada ze sceny, izba lekarska zawiesiła prawo wykonywania zawodu.
- Dziś rano otwieram telefon i widzę, że na Wirtualnej Polsce dzieje się coś, co przekroczyło moje wyobrażenie. Ma być wprowadzona ustawa, która będzie zakazywała prawnie stosowanie wszystkich metod naturalnych - mówi Frydrychowski.
Gdyby to nie był mój artykuł, to może mógłbym mieć jakieś wątpliwości po słowach prelegenta. Ale wiem, że nikt, nigdy i nic o metodach naturalnych w kontekście karania nie powiedział. Chodził o stosowanie niepotwierdzonych naukowo metod i oferowanie leczenia ludzi bez wymaganych zezwoleń - a to dwie różne sprawy.
Frydrychowski po serii dowcipów - między innymi o gejach - zaapelował do ludzi o wsparcie, by przeciwstawić się proponowanym zmianom.
Dochodzi godz. 20. Po korytarzu przechadza się Jerzy Zięba. Wreszcie prawie sam. Podchodzę, witam się. Mówię, że ten diabeł wcielony, o którym cały dzień tu rozmawiają, to ja.
Inżynier uśmiecha się szeroko i serdecznie - naprawdę tak to wyglądało - zupełnie jakby spotkał dawno niewidzianego znajomego. Zadaję mu kilka krótkich pytań, między innymi o to, czy nie obawia się wprowadzenia regulacji do walki z szarlatanami. Stwierdza, że absolutnie się tego nie boi, bo przecież... on takich metod nie stosuje.
Gdy odchodzę, z szerokim uśmiechem zapowiada, że będzie zaraz o mnie mówił ze sceny. Siadam więc wygodnie w ostatnim rzędzie, a kilka minut później słyszę: "Gdzie jest pan Michał Janczura? Przed chwilą z nim rozmawiałem". Podobno było o mnie więcej, ale nie mogę opisać, bo mnie już tam nie było.
***
Kilka dni po wydarzeniu w Gliwicach (konferencja odbyła się 12 października), inżynier Jerzy Zięba na swoim kanale YouTube mocno krytykuje media. W końcu wyraża zaniepokojenie brakiem relacji z imprezy:
"Ciekawy jestem czy na przykład Wirtualna Polska, napisze coś, bo do tej pory nic nie napisali, a pan Michał Janczura był obecny na sali – w tym miejscu Jerzy Zięba robi długą pauzę. Po niej kontynuuje: " Wirtualna Polska, staniecie po stronie Polaków i przekażecie Polakom prawdę?".
Panie inżynierze, przekazujemy. Osobiście przepraszam za opóźnienie, ale po wizycie w Gliwicach kilka dni dochodziłem do siebie.
Michał Janczura, dziennikarz Wirtualnej Polski