Nie zamordowali dla pieniędzy
Nie wiadomo, w jaki sposób włamywacze dostali się do domu Jaroszewiczów (klucze mieli tylko oni i ich syn, Jan; nie posiadał ich nawet syn Piotra z pierwszego małżeństwa, Andrzej). Po gości, z którymi terminy wizyt były wcześniej ustalane, wychodzili sami. Wiadomo, że Piotr Jaroszewicz zawsze, nawet siedząc w fotelu, miał przy sobie broń. Nie wiadomo też, w jaki sposób zabójcy poradzili sobie z groźnym psem Jaroszewiczów.
Choć od początku śledztwa założono motyw rabunkowy zbrodni, mordercy nie splądrowali mieszkania, nie została skradziona biżuteria, kolekcja monet, znaczków pocztowych czy 13 karabinów myśliwskich i dubeltówek, książeczki czekowe, obrazy Kossaka i Picassa... Bałagan mordercy zostawili jedynie w gabinecie Jaroszewicza, co by wskazywało na kradzież jakichś dokumentów - Jan Jaroszewicz stwierdził, że z domu zniknęły notatki ojca. Mordercy na zmianę torturowali i opatrywali ofiary - 83-letniemu Jaroszewiczowi zanim zginął, ktoś owinął bandażem rozciętą głowę. Zmienił koszulę i podał wodę do picia. Ponadto prawa ręka byłego premiera nie była związana, być może w celu wskazania albo podpisania czegoś. Leżącej w łazience Alicji Solskiej któryś z zabójców zostawił kubek z wodą do picia.