Wcale nie chciał być Bondem
Vincent Severski, dziś znany pisarz, do wywiadu trafił przez przypadek, tak przynajmniej twierdzi. "Tak naprawdę chciałem być milicjantem i ścigać seryjnych zabójców" - oznajmia. Ukończył prawo. "Studiowałem długo, bo byłem trochę leniwy" - wyznaje. "Miałem masę innych zainteresowań, a prawo mi nie leżało. Na studiach interesowało mnie tak naprawdę tylko prawo międzynarodowe i kryminalistyka. Prawo cywilne zdawałem chyba z pięć razy, a do zaliczenia prawa pracy podchodziłem sam nie wiem ile razy". Życiowe perspektywy rysowały się czarno, na szczęście pomocną dłoń wyciągnął do niego wujek, lekarz w szpitalu MSW, który miał też dodatkowe zajęcie, jako lekarz dorabiał w Departamencie Techniki MSW. Ojciec Vincenta poszedł do wujka po prośbie. "Wujek zaproponował: pójdziesz do MSW do pracy, tam ci mieszkanie dadzą; umówił mnie na określoną godzinę. Poszedłem na Rakowiecką, przyjął mnie napęczniały od gorzały gość i kazał mi wypełniać ankiety. Jak wypełniłem, to dopiero zapytał, czy wiem, gdzie mam iść do pracy.
Mówi: pójdziesz do wywiadu" - zdradza.
To się trochę kłóci z legendą, że kandydatów na szpiegów starannie selekcjonowano. Według Severskiego to w dużym stopniu mity. "Narosło ich wiele" - mówi. "Przecież ja nie byłem po linii i ideologii. Wziąłem nawet z żoną ślub kościelny, co dla przyszłego pracownika MSW było w pewnej mierze dyskwalifikujące. Syna też ochrzciłem w 1984 r.".
Kandydata na szpiega najpierw skierowano do Raducza, na poligon jednostek nadwiślańskich. "Uczyliśmy się strzelać, salutować i zachowywać porządek. Było nas tam ponad 50. Po Raduczu wypadło od razu kilku, to był pierwszy przesiew" - mówi Severski. Kolegów z kursu dzieli na trzy lub cztery nieformalne grupy. Nazywa ich kandydatami do rzemiosła.
Pierwsza grupa to uważani za wybitnych oficerowie kierowani przez jednostki SB z terenu i centrali. Trzymali się razem. "Wśród nich byli oficerowie o wysokim poziomie intelektualnym, ale byli też tacy, co, delikatnie mówiąc, nieco odstawali. Najstarszy miał chyba 35 lat" - opowiada. Drugą grupę tworzyli kandydaci, którzy byli związani rodzinnie z Departamentem I, dzieci wyższych oficerów wywiadu. Tłumaczy: "Departament I za komuny to była elita elit, lata 70. to były złote czasy dla wywiadu, wysoki standard życia i niemalże filmowe kariery. Ojcowie tych kolegów byli rezydentami wywiadu za granicą, najczęściej na Zachodzie. Oni wychowali się na placówkach, a to powodowało, że kończyli tam szkoły, niektórzy studiowali na renomowanych uczelniach. Znali po kilka języków obcych, znali świat, wyróżniali się wśród nas obyciem. Mieli szczególne predyspozycje, bo byli już otrzaskani z tym zawodem, z wielkim światem".