"Było mi to potrzebne jak narkomanowi"
Grodzka opisuje, jak Ania wciąż wracała, ale po jakimś czasie znowu udawało się ją zamknąć w szafie. "Mijały lata. Pamiętam, jakim przeżyciem stawały się dla mnie zwykłe zakupy odzieżowe. Albo w ogóle niby to nie miałam czasu czegoś kupić i chodziłam ubrana byle jak, nie chciałam nawet myśleć o tym, że muszę jednak sprawić sobie garnitur czy krawat. A kiedy indziej eksperymentowałam przeciwnie. Wybierałam się po najpiękniejsze męskie ciuchy, jakie udawało mi się kupić i na jakie było mnie stać. Wydawało mi się, że jeśli zacznę się sobie podobać, będę się lepiej czuła w roli mężczyzny" - czytamy w "Mam na imię Ania".
Opisuje, jak kiedyś, kiedy zatrzymała się na skrzyżowaniu, zobaczyła dużą kobietę, mniej więcej w swoim wieku. "Nie była piękna. Była nawet trochę do mnie podobna. Rozpłakałam się jak dziecko - z żalu i z... zazdrości" - wyznaje. Z biegiem lat coraz gorzej tolerowała swoje męskie ciało i męski wizerunek. "Coraz bardziej potrzebowałam choćby jakiegoś symbolu swojej kobiecości, choćby tylko na własny użytek. Takiego, o którym wiedziałam tylko ja - wisiorka, bielizny czy rajstop pod męskim ubraniem. Dochodziło do tego, że gdy nie miałam na sobie czegoś takiego, stawałam się roztrzęsiona, nerwowa i traciłam ochotę życia, a nawet płakałam. Czekałam na chwile, kiedy mogłam być sama. Wtedy Ania rozkwitała w pełnej krasie. Było mi to potrzebne jak narkomanowi minimalna dawka. Wtedy czułam się lekka, odprężona, spokojna, skoncentrowana na pracy. Potrzeba "dawki" stawała się coraz większa. Po raz
setny obiecywałam sobie nie być Anią i po raz setny wyciągałam z szafy swoje ciuszki i z radością biegałam w nich po mieszkaniu".