Tajemnice Anny Grodzkiej
"Mam na imię Ania" - wstrząsająca historia posłanki Twojego Ruchu
Wstrząsająca historia posłanki Anny
Kłopoty Krzysztofa, który czuł się Anią zaczęły się już w dzieciństwie. "Byłam dziwnym chłopcem. Mama wiedziała, że dziwnym. Załamywała ręce, kupując mi wypłakaną w sklepie skakankę. Kochała mnie nawet bardziej niż Święty Mikołaj, którego prosiłam w liście o lalkę, a on przyniósł mi pod choinkę hokejowe łyżwy i kilka ołowianych żołnierzyków. Kiedy zaczęłam chodzić do szkoły podstawowej, mój świat stał się znacznie większy, znacznie mniej bezpieczny i mniej przyjazny. Trzeba było dopasować się do wymagań i norm grupy. A ja byłam inna. Już w drugiej klasie przekonałam się, że nie pasuję do chłopców, i nie umiałam sobie z tym poradzić" - opisuje. Szybko dowiedziała się, że jest "dziwnym chłopcem", "lebiegą", "lalusiem", "mazgajem", "babą" i "babskim królem", bo bawił się z dziewczynkami.
W jej rodzinnym domu panowała dyscyplina, ojciec Józef był oficerem Wojska Polskiego, był wymagający i stanowczy. Nie lubił długich włosów u chłopców i było to powodem scysji między nimi. Kiedy miała kilkanaście lat, pod koniec lat 60., przeczytała w podręczniku seksuologii, że istnieje coś takiego jak transseksualność, ale zjawisko to wymienione było w rzędzie razem z: koprofilią (zjadanie odchodów), sakrofagią (zjadanie trupów), nekrofilią (stosunki seksualne z nieboszczykami) oraz obok takich "potworności", jak: masochizm, homoseksualizm, fetyszyzm. "Brrr! Jako dziecko po takiej dawce 'wiedzy' byłam przerażona, że jestem osobą chorą, odszczepieńcem, człowiekiem godnym pogardy. Trudno się zatem dziwić, że miałam problem z akceptacją siebie samej takiej, jaka naprawdę byłam" - wyznaje.
Ubolewa, że wielu ludzi, którzy nie mają wiedzy wykraczającej poza te - jak je określa - zabobony sprzed 50 lat, traktują osoby transpłciowe jak chore czy zboczone, co jest przyczyną wykluczenia i dyskryminacji. Zwraca uwagę, że błędne myślenie polega też na przykładaniu stereotypowych męskich i żeńskich ról społecznych do konkretnych osób i ocenianiu ich na tej podstawie. Podkreśla, że ludzie są tak różnorodni, że nie mieszczą się w schematach i uproszczeniach. "Czujemy się albo kobietą, albo mężczyzną, bo tacy się rodzimy. I nie ma to związku z typem osobowości, charakterem, genitaliami czy temperamentem" - podkreśla.
(js)
"Tłukli mnie pięściami, kopali i wrzeszczeli: ty zboczeńcu, ty cioto!"
"Pamiętam, że zapytałam mamę, kto to jest pedał, bo chłopcy wołali tak za mną. Od tego czasu mama zabroniła mi nosić do szkoły moją ulubioną lalkę szmaciankę. W trzeciej klasie nawet dziewczyny, widząc, że chłopaki się ze mnie naśmiewają, straciły ochotę na rozmowy ze mną i na zabawę. Bolało!" - pisze. Często wracał ze szkoły zapłakany, jak się okazało, swoim zachowaniem prowokował dzieci do agresji.
Anna Grodzka opisuje, jak dręczyli ją rówieśnicy w szkole: "Krystian wsunął ołówek pod spódnicę mojej szmacianej lalki Ani i charakterystycznie posapując, wsuwał i wysuwał ołówek, dźgając nim lalkę. Gdy chciałam mu ją wyrwać z rąk, Krystian się zamachnął. Za pierwszym razem trafił mnie w ramię, drugi cios był celniejszy - prosto w usta. Poczułam słodkawy smak krwi. Byłam wyższa od Krystiana o pół głowy, w ogóle byłam w klasie najwyższa. Dzięki temu wytrzymałam grad ciosów, aż któryś z napastników podciął mi nogi. Przewróciłam się i wtedy kilku moich kolegów zwaliło się na mnie, tłukąc pięściami, tornistrem, kopiąc... Wrzeszczeli, wymyślając mi niewybrednie: ty zboczeńcu, ty cioto!".
Okres dojrzewania był dramatem. "Hormony grały. Zawsze byłam 'za duża', a teraz stawałam się również coraz bardziej męska. Ani krztyny kobiecości! Porażka! Szczęka poszerzała się z każdym miesiącem. W ramionach też się rozrastałam, co przyprawiało mnie o prawdziwą rozpacz. Na całe tygodnie popadałam w depresję, z której nie miałam się komu zwierzyć. Cierpiałam. Widziała to mama. Ale nawet jej nie umiałam powiedzieć, jak bardzo nienawidzę swojego ciała i powierzchowności. To, jak wyglądałam, było coraz bardziej sprzeczne z moim wyobrażeniem siebie takiej, jaką się akceptowałam. Pojawiły się poranne wzwody, pobrudzone rano ciało i pościel - niepokojące polucje! Byłam sobą zniesmaczona! To był przerażający i smutny dowód, że jednak w jakimś sensie jestem chłopcem. (...) Nienawidziłam swojego ciała coraz bardziej. Porastałam wstrętną sierścią. Czułam się chyba tak, jak czułby się człowiek, który zacząłby porastać łuską. Budziło to we mnie przerażenie! Wstręt! To było najgorsze. Ohydne. Może trudno w to
uwierzyć, ale pamiętam, że już wtedy, może właśnie przede wszystkim wtedy, widok kudłów na moich nogach, rękach czy na piersi przyprawiał mnie niejednokrotnie o mdłości, a zawsze powodował smutek. Kilka razy zgoliłam włosy, ale mama zakazała mi tego. Odgrażała się, że nie da mi następnym razem zwolnienia z lekcji WF-u. Pamiętam, jak kiedyś, mimo zakazu mamy, goliłam włosy na rękach i płakałam. Z rozpaczy, z nienawiści do samej siebie, nacięłam (na szczęście tchórzliwie i płytko) ciało żyletką. Chciałam umrzeć, zniknąć, nie istnieć" - wyznaje. Postanowiła wtedy za wszelką cenę nauczyć się być chłopcem.
"Marzyłam, że jestem jego dziewczyną"
Po traumie szkoły podstawowej, lata liceum były miłą odmianą. "Miałam nowych kolegów i odnajdowałam się w klasie, czułam się zintegrowana ze swoją grupą. Bycie chłopakiem coraz lepiej mi wychodziło" - wspomina. Opisuje, jak niedawno spotkała kolegę ze szkoły średniej, który był niezwykle zaskoczony jej zmianą płci. "Jak to? Ty, Krzysiek, jesteś teraz kobietą? Przecież pamiętam, jak zazdrościłem ci, kiedy widziałem wokół ciebie wianuszek lasek, najlepszych w szkole. Uśmiechnęłam się. - Bo to były moje przyjaciółki" - wyjaśniła.
To wtedy po raz pierwszy zakochała się - w swoim najlepszym przyjacielu, Tomku. "Przebywaliśmy ze sobą praktycznie w każdej wolnej chwili. Tomek powoli stawał się moim przewodnikiem duchowym. Wszystko, co robił, zaczynało pasjonować również mnie. Czytaliśmy razem Leśmiana, Staffa, odkryliśmy Gombrowicza, Witkacego. Słuchaliśmy Grechuty, Przybory... Tomek pisał wiersze. Takie klimaty. Nakręcaliśmy się nawzajem intelektualnie" - opowiada. W pewnym momencie zauważyła, że chciała mu się podobać, dla niego chciała być piękna. "Marzyłam, że jestem jego dziewczyną. Szłam, trzymając go pod rękę, i czułam się szczęśliwa" - wyznaje. Opisuje dalej: "Któregoś dnia popijaliśmy wino, jak zwykle u Tomka w domu. W tle Janis Joplin i Jimi Hendrix, Niemen. Byliśmy większą grupą. Przebrałam się w kolorową kwiecistą sukienkę, założyłam hippisowską opaskę, którą ściągnęłam dość długie włosy. Dziewczyny tańczyły na środku pokoju, wyginając się w rytm 'Cry baby'. Wokół panowała atmosfera upojenia i tajemniczości. Byłam chyba
trochę pijana. Zapragnęłam przytulić się do Tomka. Chciałam przekazać mu swoje ciepło, uczucie, oddanie. Uczyniłam o jeden gest za dużo. On przez chwilę próbował odbierać radość, którą chciałam mu dać, w końcu jednak odsunął mnie, naciskając dłonią, i nigdy już nie pozwolił mi tak się do siebie zbliżyć. Nie musiał nic mówić, zrozumiałam, że nie chce przekraczać tej granicy. Nie wiem, czy kiedykolwiek domyślił się, co do niego czułam". Niedługo potem jej ukochany wyemigrował i ich kontakty się urwały. Potem zaczęła spotykać się z Jolą, dziewczyną, która podobała się Tomkowi. "Spacerowaliśmy, gadaliśmy, trzymając się za ręce. Ale nie było między nami chemii. Tak naprawdę wciąż myślałam o Tomku" - wyznaje.
"Musiałam wybrać! I wybrałam: miłość"
W liceum poznała też swoją przyszłą żonę, którą w książce nazywa "Śnieżynką". "Któregoś dnia, niespodziewanie dla siebie i dla swojego życia, wśród wielu dziewczyn dostrzegłam ją. Moją Śnieżynkę. Na WF-ie robiła gwiazdę. Obserwowałam ją z daleka. Rozmawiała z dziewczynami. Pokazywały sobie figury akrobatyczne. Śnieżynka poruszała się z wdziękiem, zwiewnie. Fantastycznie. Miałam wrażenie, że słońce mieni się w jej włosach. Zachwyciłam się nią. Była dla mnie poetycko urocza, dziewczęco śliczna, niezmiernie kobieca i imponująco mądra. Od tamtej pory stała się moim całym światem" - wspomina.
"Już po krótkim czasie wiedziałam, że chciałabym dać jej wszystko, o czym marzyła, czego pragnęła, chciałam sama być jej marzeniem. Całkiem zwariowałam na jej punkcie. Byłam jej chłopcem, przyjacielem i przyjaciółką, pożądałam jej, ale także zazdrościłam bardzo. Zazdrościłam kobiecości. Chwilami wręcz utożsamiałam się ze Śnieżynką. Żyłam jej życiem. Chłonęłam jej kobiecość. Tuliłam się do niej. Byłyśmy jedną duszą. Skowronki, papużki, kotki".
Ona jednak widziała w niej tylko Krzyśka. Dopiero po ośmiu latach bycia razem opowiedziała jej wszystko, ale w postrzeganiu Śnieżynki nic się nie zmieniło. "Byłam wprost upojona miłością. Bliskością, której do tej pory tak bardzo mi brakowało. Po raz pierwszy w życiu nie czułam się samotna. Jej świat, jej kobiecy świat stał się moim światem. Mimo braku Ani między nami wiedziałam, że nie muszę niczego udawać i grać. Musiałam wybrać! I wybrałam: miłość. Miłość była ważniejsza od Ani".
Nie widziała przed sobą innej możliwości, więc rozpoczęła grę z życiem. Myślała, skoro jakoś do tej pory dawała radę, poradzi sobie z tym także w przyszłości. "To nie wróci. Musi minąć! Da się opanować, zahamować. Dla naszej miłości, bo przecież tak bardzo kocham. Bo pragnę żyć normalnie. A więc muszę zepchnąć Anię w mrok nieświadomości, nieodczuwania. Zabić ją w imię miłości. Dziś wiem, że to był błąd" - czytamy w "Mam na imię Ania".
"Po ślubie zapuściłam wąsy i brodę, żeby nie było wątpliwości, kim naprawdę jestem"
Po szkole średniej rozpoczęła studia psychologiczne na Uniwersytecie Warszawskim. Działała w Socjalistycznym Związku Studentów Polskich, a potem - po jego przekształceniu - w Zrzeszeniu Studentów Polskich. Tak tłumaczy swoje zaangażowanie: "Naszą wspólną pasją była polityka. Polityka rozumiana jako sztuka kształtowania stosunków społecznych. Chcieliśmy innej polityki, innego społeczeństwa. Marzył nam się lepszy, sprawiedliwszy świat. Wierzyliśmy, że można go zmieniać. Wiedzieliśmy, że trzeba zmienić także nasz kraj. Wierzyliśmy w socjalizm, ale nie w taki, jaki nas otaczał. W taki, w którym nie ma biedy, opresji, sobiepaństwa i narzucanej wszystkim głupoty notabli. Chcieliśmy zmieniać tamtą politykę i tamten szary, smutny świat".
Ślub ze Śnieżynką wzięła w kościele. "Dla mnie składanie przysięgi przed Bogiem nie miało takiego znaczenia jak dla niej. To jej chciałam przysiąc wszystko, ale nie tak, przysiąc uczciwie, z całej siebie. Ona ślubowała mi przed Bogiem, w którego wierzyła, a ja jej, po prostu jej. Pamiętam, jak bardzo byłam szczęśliwa, idąc środkiem kościoła i trzymając Śnieżynkę pod rękę. - Jesteś moja. Moja! Na zawsze! Nie zawiodę cię. Czułam, że spełniło się to, co powinno, i że będziemy szczęśliwi".
Po ślubie zapuściła wąsy i brodę, aby nie było wątpliwości, kim naprawdę jest. Zamierzała być prawdziwym mężczyzną. "Kim miałam być, jeśli nie facetem?! Anią nie będę przecież nigdy" - sądziła wtedy. W 1986 r. została dyrektorem i redaktorem naczelnym w wydawnictwie Alma-Press, a potem jego prezesem. Po sześciu latach małżeństwa na świat przyszedł jej syn. "Szalałam z radości. Wystawałam pod oknami szpitala położniczego przy Madalińskiego. W tym czasie nie było telefonów komórkowych. Mogliśmy rozmawiać tylko przez okno" - opisuje.
"Wreszcie postawiono diagnozę"
W 1987 r. trafiła do Centrum Medycznego przy ul. Fieldorfa w Warszawie, gdzie prof. Kazimierz Imieliński i dr Stanisław Dulko przyjmowali osoby transseksualne i starali się im pomóc. Przez półtora roku przechodziła intensywne badania laboratoryjne, spotkania grupowe i indywidualne z psychologami, wypełniała wiele testów i kwestionariuszy psychologicznych. Wreszcie postawiono diagnozę, że jest transseksualistką.
Tajemnicą podzieliła się z przyjaciółką, Elą, która zaproponowała, żeby Ani skompletować odpowiednie ubranie. Choć bała się kompromitacji i śmieszności, zaczęły się pierwsze próby publicznego pojawiania się jako kobieta. Nikt ze znajomych nie domyślał się jednak jej "problemu". "Przyjaciele uważali, że jestem dobrym, czułym ojcem, dobrym mężem, człowiekiem wrażliwym na ludzkie kłopoty, że łatwo znajduję wspólny język z kobietami i lubię z nimi przebywać. (...) Grałam rolę mężczyzny w napisanym przeze mnie przedstawieniu. Gdybym była osobą wierzącą, powiedziałabym: jedynie Bóg wie, ile mnie to kosztowało! Ale przecież problem z moją tożsamością płciową, odmienną od oficjalnie uznanej, to nie było całe moje życie. Rola mężczyzny czy po prostu bycie człowiekiem przynosiło mi oprócz cierpienia także wiele satysfakcji. Może właśnie na tym polega życie? Gdyby nie mój problem, mogłabym powiedzieć, że było ono udane". Po siedmiu
latach pracy została zwolniona z przedsiębiorstwa Alma-Press i rozpoczęła własną działalność gospodarczą - przez wiele lat pracowała w branży wydawniczej, reklamowej i poligraficznej.
"Było mi to potrzebne jak narkomanowi"
Grodzka opisuje, jak Ania wciąż wracała, ale po jakimś czasie znowu udawało się ją zamknąć w szafie. "Mijały lata. Pamiętam, jakim przeżyciem stawały się dla mnie zwykłe zakupy odzieżowe. Albo w ogóle niby to nie miałam czasu czegoś kupić i chodziłam ubrana byle jak, nie chciałam nawet myśleć o tym, że muszę jednak sprawić sobie garnitur czy krawat. A kiedy indziej eksperymentowałam przeciwnie. Wybierałam się po najpiękniejsze męskie ciuchy, jakie udawało mi się kupić i na jakie było mnie stać. Wydawało mi się, że jeśli zacznę się sobie podobać, będę się lepiej czuła w roli mężczyzny" - czytamy w "Mam na imię Ania".
Opisuje, jak kiedyś, kiedy zatrzymała się na skrzyżowaniu, zobaczyła dużą kobietę, mniej więcej w swoim wieku. "Nie była piękna. Była nawet trochę do mnie podobna. Rozpłakałam się jak dziecko - z żalu i z... zazdrości" - wyznaje. Z biegiem lat coraz gorzej tolerowała swoje męskie ciało i męski wizerunek. "Coraz bardziej potrzebowałam choćby jakiegoś symbolu swojej kobiecości, choćby tylko na własny użytek. Takiego, o którym wiedziałam tylko ja - wisiorka, bielizny czy rajstop pod męskim ubraniem. Dochodziło do tego, że gdy nie miałam na sobie czegoś takiego, stawałam się roztrzęsiona, nerwowa i traciłam ochotę życia, a nawet płakałam. Czekałam na chwile, kiedy mogłam być sama. Wtedy Ania rozkwitała w pełnej krasie. Było mi to potrzebne jak narkomanowi minimalna dawka. Wtedy czułam się lekka, odprężona, spokojna, skoncentrowana na pracy. Potrzeba "dawki" stawała się coraz większa. Po raz
setny obiecywałam sobie nie być Anią i po raz setny wyciągałam z szafy swoje ciuszki i z radością biegałam w nich po mieszkaniu".
"Popadałam w rozpacz. Nie byłam w stanie zapanować nad depresją"
Bardzo starała się oddzielać życie, jak to określa - "oficjalne" od "prawdziwego". "Wychodziłam z domu jako Krzysztof, a w samochodzie woziłam damskie stroje. Przed powrotem do domu znowu się przebierałam. Elementy damskiego stroju nosiłam nie tylko pod ubraniem. Skracałam paznokcie, ale odrastały, więc je pielęgnowałam, polerowałam, by znowu obciąć. Najchętniej bym je pomalowała. Największy problem miałam z 'zarastaniem sierścią', jak to nazywałam. Depilacja powodowała, że czułam się czysta".
Wielokrotnie podejmowała próbę, aby nie myśleć i nie pamiętać o tym, że jest kobietą. "Czasem mi się udawało i podrywałam się do działania. Czasem przegrywałam ze sobą i rozmazywałam się we łzach, których nie potrafiłam pohamować. Dopadały mnie wtedy problemy z obudzeniem się rano. Nie mogłam skoncentrować myśli i drażniło mnie wszystko. Kilka razy po podjęciu decyzji, że zabiję Anię, przepłakiwałam noc w nadziei, że wypłakana, rankiem będę tak znieczulona, że zdołam to zrobić. Ale rankiem ogarniała mnie kompletna apatia. Czułam, że nie jestem w stanie zapanować nad silnymi stanami depresyjnymi. Popadałam w rozpacz. To naprawdę strasznie bolało" - czytamy w "Mam na imię Ania".
"Po raku nic już nie jest takie samo"
W 2005 r. zachorowała na raka. Tak opisuje moment, kiedy usłyszała diagnozę: "Nie wiem dokładnie, kiedy to się zaczęło. Bolała mnie lewa nerka. Chodziłam z bólem od lekarza do lekarza, nikt nie potrafił mnie zdiagnozować. Aż wreszcie... - Wie pan, te zmiany nie wyglądają ciekawie. Takie, wie pan, zmiany rakowe, trzeba ciąć. Usuniemy nerkę i zatrzymamy rozwój choroby. Będzie pan pod obserwacją do końca życia. To jedyne rozsądne rozwiązanie. Patrzyłam na okrągłą twarz lekarza, częściowo ukrytą za szkłami okularów, jego łysiejącą, błyszczącą czaszkę, po której ślizgały się odbicia jarzeniówek. Było późne popołudnie któregoś listopadowego dnia.A ja zastanawiałam się, o czym on właściwie mówi. Że niby rak? Nowotwór? A więc to już koniec? Tak po prostu? W środku dnia?".
Zdecydowała się na operację. W szpitalu potwierdzono diagnozę i usunięto jej nerkę. Przebiegła pomyślnie, została wykonana na tyle wcześnie, że guz, mimo iż złośliwy, nie dał przerzutów. Ten nowotwór zmienił jednak wszystko. "Ten, kto ma za sobą podobne przeżycie, wie, o czym mówię. Zmienia się świadomość. Po raku nic już nie jest takie samo. Nie umiałam się uwolnić od myśli, że nie może być tak, że życie dobiegnie końca, a ja nigdy nie będę kobietą. Kiedy po dziewięciu dniach od operacji wychodziłam ze szpitala, już zupełnie inaczej patrzyłam na świat. Poczucie bezsensu, które zaczęło mi towarzyszyć, było przeogromne. Żyje się tak szybko, człowieka wciąga każdy dzień, nie ma żadnego memento mori. Po wyjściu ze szpitala nie mogłam przestać myśleć o Ani, o tym, że już nigdy, nigdy nie będę mogła być sobą. I to zabolało bardzo, i bolało codziennie coraz bardziej. Może to zabrzmi infantylnie czy pompatycznie,
ale gdy wyobrażałam sobie swój nagrobek z imieniem Krzysztof, długo nie mogłam uwolnić się od smutku. Chciałam mieć wyryte na kamieniu imię Anna. Bo jestem Anią".
"Bardzo chciało mi się żyć. Spostrzegłam także wówczas, że w tym pragnieniu życia coraz mniej umiem powstrzymać ekspansję Ani. Ona też chciała żyć. Może nawet bardziej niż Krzysiek. Tak mało jej było w realnym świecie. Ale potem zaczęło się dziać coraz gorzej. Upadł ważny projekt zawodowy, nad którym pracowałam ponad rok. Poczułam, że tracę grunt pod nogami, i Ania wróciła ze zdwojoną energią. Mocno, mocno. Wróciła myśl, że umrę jako facet, że nigdy nie poczuję się kobietą, że nie będzie mi to dane. Nie mogłam tych myśli znieść. Ania rwała się do życia". Na sądowe ustalenie prawidłowej płci i fizyczny proces zmiany płci zdecydowała się jednak dopiero, gdy jej syn był już dorosły, a małżeństwo zakończyło się rozwodem.
"Nie znosiłam patrzeć na siebie w lustrze"
Od listopada 2007 r. zażywała kobiece hormony płciowe - estrogeny i antyandrogeny. W przemianie towarzyszyła jej przyjaciółka, Lalka. Chodziły razem na zakupy, pomagała Ani wybierać ubrania odpowiednie dla niej i odradzała te, w których, jej zdaniem, wyglądała niekorzystnie. Namawiała ją na sukienki, w których dziś najbardziej lubi chodzić. "Szczerze aż do bólu wypominała mi nietrafione kompozycje ubraniowe, zbyt mocny makijaż. Uświadamiała, że pani w średnim wieku z moją posturą nie może nosić minispódniczek, chociaż tak bardzo chciałam się pochwalić zgrabnymi nogami. Kupowała mi wypatrzone gdzieś bluzki i spódnice, które w pierwszej chwili nie budziły mojego entuzjazmu, ale gdy obejrzałam się w lustrze, okazywało się, że leżały idealnie" - wspomina.
Zapuszczała włosy, ufarbowała je, ponieważ była siwa, zaczęła usuwać laserowo zarost na twarzy. Rysy twarzy stawały się troszkę bardziej kobiece. "To właśnie oraz brak kudłów na ciele sprawiały mi ogromną przyjemność i radość. Zrobiłam sobie także śliczne zęby. Przekłułam uszy, by móc nosić kolczyki. Czułam się coraz lepiej. Sama się nie spodziewałam, że to wszystko będzie mnie tak cieszyć. Coraz bardziej wiarygodnie prezentowałam się jako kobieta" - opisuje.
Hormonalnie była już w pełni kobietą. Pragnęła być kobietą w każdym calu. "To nic, że dużą - mówiła do siebie. - To nic, że niepiękną. Co tam uroda! Ważna jest kobiecość i to, by nikt nie miał co do tego wątpliwości". Zaczęła się interesować operacjami plastycznymi i chirurgiczną korektą genitaliów: "Nie znosiłam patrzeć na siebie w lustrze. Ale wciąż zerkałam, aby zobaczyć, jak mogłaby wyglądać moja twarz, jeśli podciągnęłabym policzki. Jakiś chirurgiczny lifting twarzy? Czy hialuron? Nie wyjdę tak nigdy z domu - mówiła do lustra. - Przecież to załamka, porażka, dramat". Pod wpływem hormonów jej piersi powiększyły się do rozmiarów solidnego B, ale przy jej masywnej posturze B było czymś, co przyprawiało o rozpacz. "Może E lub lepiej F byłoby akurat?" - zastanawiała się.
W Polsce nie mogła zrobić operacji wytworzenia waginy
Póki nie zmieniła dokumentów, ze względu na obowiązujące w Polsce prawo nie mogła zrobić SRS (Sex reassignment surgery) - operacji wytworzenia waginy, dlatego zdecydowała się na operację w Tajlandii. Jako prezeska Trans-Fuzji - fundacji na rzecz osób transpłciowych dostała od HBO propozycję nakręcenia dokumentu o swojej adaptacji do właściwej płci. Zgodziła się i poleciała do Tajlandii z ekipą filmową. Był grudzień 2009 r.
"Kiedy po konsultacjach wróciłam do doktora, dowiedziałam się, że ze względu na mój obecny stan zdrowia odradza mi siedmiogodzinną operację SRS. Zalecił podleczyć się i dopiero wrócić, bo ryzyko, jego zdaniem, było zbyt duże. Byłam bardzo zawiedziona. Istotnym elementem kosztu całego przedsięwzięcia były, opłacone już przecież, podróż i dwutygodniowy pobyt w Tajlandii. Wspólnie z doktorem postanowiliśmy więc, że zabieg obejmie powiększenie piersi i drobną korektę twarzy. Miało się to odbyć w czasie jednego znieczulenia. W ten sposób zostałam skazana przez los na dalszą niepewność co do zasadniczej operacji. Ta niepewność znalazła swój finał mniej więcej dwa lata później, już w Europie" - opowiada.
W 2011 r. Anna Grodzka kandydowała w wyborach do sejmu. Na liście wyborczej Ruchu Palikota w okręgu krakowskim zajęła pierwsze miejsce. Została tym samym pierwszą w Polsce i Europie osobą publicznie ujawniającą swój transseksualizm, którą wybrano do parlamentu na szczeblu krajowym.
Fragmenty autobiografii Anny Grodzkiej "Mam na imię Ania" publikujemy dzięki uprzejmości wydawnictwa W.A.B.
(js)