"Leczyłem prądem z homoseksualizmu"
Prof. Zbigniew Lew-Starowicz przyznaje, że - choć brzmi to fatalnie - kiedyś leczył z homoseksualizmu. Kiedy zaczynał pracę homoseksualizm był traktowany jako patologia, z listy chorób Światowej Organizacji Zdrowia został wykreślony dopiero w 1973 r. "Jeśli ktoś się do mnie zgłaszał, to - zgodnie z ówczesnym stanem wiedzy - próbowałem mu pomóc" - tłumaczy. Jak wspomina, chętnych do "leczenia" było wielu.
"Tolerancja dla homoseksualizmu w czasach PRL była niemal zerowa, a osoby homoseksualne były przerażone, czuły się chore i prosiły o szansę na 'normalność'. Wiele z nich nie akceptowało siebie i marzyło o uzyskaniu orientacji heteroseksualnej" - opowiada seksuolog. Stosowano wtedy różne metody leczenia od psychoterapii zaczynając, na metodach awersyjnych kończąc.
"Jedna z nich wyglądała następująco: pacjent podniecający się scenami o treści homoseksualnej (fotografie z wydawnictw pornograficznych) był w nieprzyjemny sposób drażniony prądem (oczywiście, nie zagrażało to zdrowiu i odbywało się pod odpowiednią kontrolą, wszystko zgodnie z procedurami). Zachęcany był natomiast do masturbowania się w trakcie oglądania scen o treści heteroseksualnej i ekspozycji nagości kobiecej. U części 'leczonych' ujawniał się zanik reakcji na bodźce homoseksualne i traktowano to jako sukces terapeutyczny. Okazało się jednak, że tego typu metoda leczenia w przypadku stuprocentowych gejów nie kończyła się sukcesem, bo reaktywność homoseksualna wracała po pewnym czasie, a ich związki z kobietami nie były udane. Metoda była skuteczna na chwilę, bo po terapii geje omijali szerokim łukiem słynne miejsca na placu Trzech Krzyży, gdzie spotykali się homoseksualiści. Metody awersyjne działają jednak bardzo krótko, tak było i w tym przypadku" - opisuje.