Szanghaj odcięty od świata. "Ludzie uziemieni w mieszkaniach"
W mieście, w którym żyje tyle ludzi, co w całej Australii, ulice świecą pustkami. Miliony osób od tygodni są uwięzione w swoich mieszkaniach, a zdobycie czegoś do jedzenia jest dla nich nie lada wyzwaniem.
Tak wygląda Szanghaj pod hasłem "Zero tolerancji dla COVID-19", którym kieruje się chiński rząd. O życiu w największej metropolii Chin w czasie twardego lockdownu opowiada nam Anna Liu, obywatelka Polski i Chin, autorka profilu "Chiny z Anią" na Facebooku".
Najpierw sytuacja wymknęła się spod kontroli w Hongkongu
Jeszcze w styczniu, gdy rozmawialiśmy o Zimowych Igrzyskach Olimpijskich w Pekinie, Liu przebywała w Hongkongu, gdzie studiuje i pracuje. Pod koniec lutego nastąpił tam lawinowy przyrost zachorowań na koronawirusa.
- Kiedy to się zaczęło, byłam jeszcze na kwarantannie, która w Hongkongu trwa aż cztery tygodnie. Z czasem sytuacja wymknęła się spod kontroli. W grudniu czy na początku stycznia odnotowywano zaledwie kilka zachorowań dziennie, a pod koniec lutego i w marcu nawet 50-60 tysięcy - opowiada Ania.
- Wszystkie zajęcia na mojej uczelni przeszły w tryb online, pracować też mogę zdalnie, więc pomyślałam, że pojadę na trochę do rodziny, poczekam, aż sytuacja się poprawi i wrócę. No i się poprawiła, w Hongkongu jest teraz tylko kilkaset przypadków dziennie, ale ja wrócić nie mogę, bo jest lockdown - relacjonuje.
Osiedle odcięte od świata
W Szanghaju, tak jak wcześniej w Hongkongu, Liu musiała przejść bardzo rygorystyczną kwarantannę w jednym z wyznaczonych do tego hoteli. Trwała ona trzy tygodnie. Przez pierwsze dwa była praktycznie odcięta od świata zewnętrznego, co trzy dni wykonywano jej test PCR. W trzecim tygodniu miała już tylko dwa testy, mogła też na przykład zamówić jedzenie spoza hotelu.
Po wyjściu z kwarantanny pojechała do rodziny, ale długo nie nacieszyła się wolnością. Cztery dni po jej przyjeździe osiedle, na którym mieszkają jej bliscy, zostało zamknięte.
- Pewnego wieczoru, to było chyba 15 marca, przyjechał do nas kurier z przesyłką. Czegoś zapomniał i miał dowieźć pół godziny później. Kiedy wrócił, zadzwonił do nas i powiedział, że nie może wejść na osiedle. Tak się dowiedzieliśmy o zamknięciu. Od tego czasu brama cały czas jest zamknięta. Nikt nie może wejść ani wyjść bez specjalnego upoważnienia - opowiada Anna.
Do zamknięcia osiedla, na którym mieszka kilka tysięcy osób, wystarczyła jedna chora osoba lub jedna osoba, która miała kontakt z kimś, kto uzyskał pozytywny wynik testu. A że w drugiej połowie marca liczba zachorowań w Szanghaju rosła, dziennie notowano po 15-20 tysięcy przypadków (większość choruje bezobjawowo, osób z objawami jest od tysiąca do trzech tysięcy), takich osiedli było coraz więcej.
Ścisły lockdown w Szanghaju. "Ludzie uziemieni w mieszkaniach"
1 kwietnia chińskie władze ogłosiły w Szanghaju lockdown, który potrwa przynajmniej do 26 kwietnia. Zdecydowana większość mieszkańców może poruszać się tylko po terenie swojego osiedla lub w ogóle nie może opuszczać domów.
W tej chwili jest to uzależnione od statusu osiedla. Jeśli były na nim przypadki koronawirusa w ciągu ostatnich siedmiu dni, ludzie są uziemieni w mieszkaniach. Jeśli ktoś zachorował w czasie ostatnich dwóch tygodni - można przemieszczać się po osiedlu. Brak zachorowań przez co najmniej 14 dni - można opuścić osiedle, ale wolno poruszać się tylko po okolicy.
- Nigdzie dalej i tak nie da się przemieścić, bo komunikacja miejska nie działa, a samochodem można się poruszać tylko mając specjalne zezwolenie - tłumaczy Ania. - My teraz siedzimy w domach, bo w ciągu ostatnich kilku dni ktoś miał pozytywny wynik - dodaje.
W piątek w Szanghaju wykryto 23 370 zakażeń koronawirusem - o jedną trzecią więcej niż poprzedniego dnia. Łącznie od 1 marca w mieście odnotowano około 466 tys. infekcji, a 48 zakażonych osób zmarło.
Problemy z żywnością
Lockdown spowodował duże problemy z zaopatrywaniem mieszkańców Szanghaju w żywność. - Przez pewien czas nie było żadnych dostaw. Wszystkie sklepy były zamknięte, do tego wielu pracowników transportu zostało uziemionych. Jedzenie można było zamówić tylko przez internet i to jedynie w kilku aplikacjach. Jednak tam wszystko rozchodziło się i nadal rozchodzi błyskawicznie. Trzeba było mieć dużo szczęścia, żeby udało się coś kupić. Przez kilka dni z rzędu wstawałam wcześnie rano, bo w aplikacjach nowe dostępne towary pojawiały się o 6.00, ale nie udawało mi się nic dostać - relacjonuje Anna.
- Kiedy sytuacja w mieście była najtrudniejsza, mieszkańcy osiedli zaczęli się organizować i zamawiać żywność dla większej liczby osób. U nas jest tak, że dwa razy w tygodniu komitet osiedlowy robi zakupy mięsa czy warzyw. Żywność jest przywożona całymi ciężarówkami, dostawcy muszą mieć upoważnienie do wjazdu. Dzięki temu mamy zapewniony dostęp do podstawowych produktów, ale wciąż nie jest to komfortowe życie. Możemy zgłosić, że chcemy otrzymać pięć kilo warzyw, ale nie wiemy, co to będą za warzywa - dodaje.
Teraz sytuacja w mieście jest już trochę lepsza, niż kilka tygodni temu. Otwarto niektóre sklepy, łatwiej jest dostać jedzenie przez aplikacje, rząd dostarcza paczki, a szanghajczycy opracowali swoje sposoby na zdobywanie zaopatrzenia. W obawie przed kolejnym kryzysem gromadzą więcej zapasów.
- Wiele osób ma teraz tendencje, żeby kupować więcej żywności, niż im potrzeba. Ja miałam tak, że jak już udało mi się cokolwiek znaleźć, to od razu kupowałam. I jak ostatnio liczyłam, wyszło mi, że mamy w domu 80 jajek - mówi Liu.
Końca lockdownu nie widać
Kiedy skończy się lockdown? Tego nikt nie wie. - Ciągle jest przedłużany. Najpierw miało być 48 godzin, potem siedem dni, czternaście i tak dalej. W zeszłym tygodniu pojawiła się informacja, że skończy się 20 kwietnia, ale tak się nie stało. Na razie siedzimy w domach. Ja nie opuszczałam naszego osiedla od 15 marca. Regularnie jesteśmy poddawani testom, jeśli ktoś na osiedlu będzie pozytywny, 14 dni, które musi minąć, żebyśmy mogli wychodzić poza osiedle, liczy się od nowa. Testy robią nam w dwóch punktach na osiedlu, ale tak naprawdę stoi się do nich w jednej długiej kolejce. Wiele osób w Szanghaju podejrzewa, że właśnie w takich kolejkach ludzie się zarażają - tłumaczy Anna.
Kobieta dodaje, że ogromna, 25-milionowa metropolia, jest w czasie lockdownu kompletnie wyludniona. - Z okna mam widok na czteropasmową ulicę, która od rana do wieczora była przepełniona samochodami. Teraz widzę jedno albo dwa auta raz na kilka minut. Niezwykły widok w mieście, w którym mieszka tyle ludzi, co w całej Australii - mówi Anna.
Kiedy lockdown w Szanghaju się skończy, Liu zamierza przyjechać do Polski, do Olsztyna. - Kiedy powiedziałam rodzinie o swoich planach, zabawnie zareagowała moja kuzynka. Kupiła mi cały kombinezon ochronny, z przyłbicą i filtrami. Nie chodzi jednak o to, że jej zdaniem w Polsce jest tak niebezpiecznie. Obawia się, że mogę się zarazić na przykład na lotnisku albo w samolocie - podsumowuje.
Grzegorz Wojnarowski, dziennikarz Wirtualnej Polski
Zobacz też: Zapomnieliśmy o COVID-19? Lekarz wskazuje błędy rządu