"Szaleństwo ogarnia świat - zapłacą za to najbiedniejsi"
Klęska to najlepsza droga do władzy. Paradoks? Niekoniecznie, chyba że mowa o rynkach finansowych. Zawiodły na całej linii w roku 2008. Banki ustawiły się w kolejce do państw, które najpierw zmuszone były je ratować (bo „za duże by upaść”), a potem wydać ogromne sumy na podtrzymanie „realnych” gospodarek. Długi państw narosły w efekcie dramatycznie, podobnie jak odsetki, napędzane psychologią... rynków finansowych. Tych samych, które dziś domagają się „odważnych reform” od coraz bardziej bezradnych rządów - pisze Michał Sutowski w felietonie dla Wirtualnej Polski.
07.09.2011 | aktual.: 13.09.2011 17:03
Jak wskazuje Erhard Eppler, weteran niemieckiej SPD, „za ratowanie banków czuły się odpowiedzialne państwa. Do ratowania państw nie poczuwa się nikt – poza nimi samymi. Banki odpowiadają za swoje bilanse, a nie za dobro wspólne. To, że rządy muszą dziś zabiegać, a właściwie żebrać o zaufanie rynków, nie wynika z ich porażki, ale z ich osiągnięć. Oczywista dziś dominacja rynków finansowych jest nagrodą za ich katastrofalną porażkę. Efekt? Rządy nie robią już tego, co uważają za słuszne i konieczne dla swych obywateli, lecz to, co podyktują im rynki i agencje ratingowe”.
Trudno o zwięźlejsze podsumowanie dzisiejszego szaleństwa – obsesyjnej walki z zadłużeniem publicznym, które zamiast za symptom uznajemy za źródło wszystkich niemal patologii. Zarówno Eppler, jak i jego nieco młodszy kolega Joschka Fischer słusznie wskazują, że rozwiązaniem jest więcej Europy: „państwo narodowe musi zrzec się swych kompetencji; pytanie tylko na czyją rzecz – Unii czy rynków finansowych”. Eksperci niemal wszystkich opcji wskazują, że nawet taka potęga walutowa jak Szwajcaria może mieć wielki problem z samodzielnym utrzymaniem waluty na normalnym poziomie; presja rynków zaczęła również dosięgać Francji. W tej sytuacji można domniemywać, że jakaś forma „rządu gospodarczego” powstanie. Niemieccy liberałowie mogą wyrzekać na leniwych południowców, dziennik „Bild” do znudzenia publikować zdjęcia greckich anarchistów z koktajlami Mołotowa, a kanclerz Merkel surowo upominać za budżetowe rozpasanie – euro się raczej utrzyma, bo na jego likwidacji najwięcej straciliby sami Niemcy.
Tylko właśnie tu zaczynają się tzw. schody. Najważniejszy spór nie będzie dotyczył tego, czy „razem czy osobno” walczyć z długiem publicznym, ale interpretacji samych źródeł długu. I jeszcze tego, kto komu ma wyznaczać standardy. Agencje ratingowe państwom czy odwrotnie – i po czyjej stronie stanie Europejski Bank Centralny. Dobrym przykładem są Włochy i ostatni „pakiet oszczędnościowy” rządu Silvio Berlusconiego. „Konsolidację” budżetu wymuszają rynki i Europejski Bank Centralny, ale instrumenty działania to sprawa rządów. Pierwotnie planowano: podwyższenie podatków dla zarabiających powyżej 90 tys. euro rocznie, podatek (fakt, że raczej o znaczeniu symbolicznym) od luksusowych jachtów i limuzyn, cięcia (we Włoszech naprawdę absurdalnych) kosztów administracji, walka z potężną szarą strefą i omijaniem płacenia państwu należności. I co z tego zostało? Nic. Będą za to cięcia wydatków socjalnych i subwencji centralnych dla gmin i tak już niesłychanie rozwarstwionego kraju. Zniesiona zostanie część zasiłków na
dzieci i ulgi podatkowe na leczenie i spłatę hipotek. Na dodatek planowane są kolejne etapy „uelastycznienia” rynku pracy – a co to znaczy, wie choćby kilkadziesiąt procent polskich absolwentów szkół wyższych, którzy umowy o pracę nie widzieli w życiu na oczy.
Społeczeństwo nie pozostawia tych planów bez odpowiedzi – ostatnio na ulice włoskich miast wyszło co najmniej kilkadziesiąt tysięcy ludzi. To i tak niewiele w porównaniu z protestami w Izraelu, gdzie przeciwko absurdalnym cenom nieruchomości i czynszów („kraj mlekiem i miodem płynący – ale nie dla wszystkich”) manifestowało – w pokojowy sposób – ponad 400 tysięcy ludzi, co równałoby się mniej więcej 2,5-milionowej demonstracji w Warszawie.
Każda ze stron – zwolennicy opowieści o „żyjących ponad stan nierobach z Południa” i ci, którzy przyczyn kryzysu i zadłużenia upatrują w finansjeryzacji kapitalizmu, niesprawiedliwym podziale wspólnie wypracowanego (!) bogactwa i braku solidarności silniejszych ze słabszymi – ma „swoich” ekspertów i „swoje” szkoły w ekonomii. Dlatego spór o przyczyny kryzysu i środki jego zwalczenia ma charakter polityczny, a nie naukowo-techniczny. Głosy ekspertów i autorytetów, raporty think-tanków, celne riposty w debatach telewizyjnych to narzędzia politycznej walki, bynajmniej nie źródło „obiektywnej” wiedzy o rzeczywistości. W Europie zwycięża dotychczas opcja „konsolidacji i cięć” – to jej architekci (wieszcze, poeci...?) wciąż są w przewadze.
Tak jakby zapomniano nie tylko o politycznych kosztach masowego niezadowolenia społecznego (populizm, nienawiść wobec „obcych”), ale również tym, że narzucone przez „Berlin”, „rynki”, względnie EBC („Brukselę”, choć bank jest oczywiście we Frankfurcie) zaciskanie pasa to prosta droga do odrzucenia przez społeczeństwa Europy... samej Europy. Wraz z resztkami mechanizmów solidarności, dzięki którym np. Polska się jeszcze nie rozsypała. W takim przypadku klęska się w sukces raczej nie obróci. Takie numery to tylko w agencjach ratingowych.
* Michał Sutowski specjalnie dla Wirtualnej Polski*