HistoriaŚwięta w okopach. Rozejm bożonarodzeniowy w 1914 roku

Święta w okopach. Rozejm bożonarodzeniowy w 1914 roku

W grudniu 1914 roku było już niemal jasne, że wojna nie skończy się tak szybko, jak to początkowo zapowiadano. Życie w okopach i wszechobecne widmo śmierci było dla żołnierzy udręką. Nic dziwnego, że po obu stronach konfliktu narastało poczucie beznadziejności. Perspektywa spędzenia w tym koszmarnym miejscu świąt Bożego Narodzenia zaczęła przelewać czarę goryczy - pisze Robert Jurszo w artykule dla WP.

Święta w okopach. Rozejm bożonarodzeniowy w 1914 roku
Źródło zdjęć: © domena publiczna

24.12.2014 15:30

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Brytyjski sierżant lustrował lornetką wrogie okopy. Coś dziwnego działo się po niemieckiej stronie. Słychać było krzątaninę, a to mogło oznaczać zbliżający atak. Ale dziś, w Boże Narodzenie? "Może i to perfidne - pomyślał - ale tych barbarzyńców byłoby na to stać". Nagle zza krawędzi wrogiej transzei wyłoniło się... coś na kształt choinki. Zdumiony żołnierz zmrużył z niedowierzaniem oczy, zmuszając je do większego wysiłku. Kilka minut później, wzdłuż niemieckiego okopu stał już cały szpaler świątecznych drzewek błyskających małymi światełkami. Z niemieckich linii popłynęła znana mu melodia:

Stille Nacht, heilige Nacht, Alles schläft; einsam wacht...

Brytyjscy żołnierze zaczęli podnosić się z robiących za siedziska skrzynek po amunicji. Ostrożnie, bojąc się snajperskich kul, ale z niedającą się pokonać ciekawością wystawiali głowy ponad krawędź nasypu. Narastało napięcie. Nagle rozładował je jeden głos, który momentalnie zamienił się w chór:

Silent night, Holy night, All is calm, all is bright...

"Co za kretyni zaczęli..." - pomyślał sierżant, ale nie zdążył nic powiedzieć, bo jego uwagę odwrócił niemiecki żołnierz, który właśnie wskoczył na krawędź okopu.

- Happy Christmas, Tommy! - krzyknął w stronę brytyjskiej linii.

Wtedy stało się coś, czego nie można już było opanować. Puściły nerwy, od miesięcy napinane do granic szaleństwa artyleryjskimi nawałnicami, miażdżącym ogniem karabinów maszynowych i bezsensownymi szturmami, z których wracało coraz mniej kolegów.

- Jeśli on może to zrobić, to ja też - mruknął pod nosem młody szeregowiec, odłożył karabin i po drabinie wspiął się na ścianę okopu. Za nim, jak w transie, podążyli następni.

- Złaźcie! - wrzasnął sierżant. Ale niewielu go posłuchało. Z tłumu wylewających się na ziemię niczyją żołnierzy doszedł go anonimowy głos: - Zamknij się, są Święta!

Tysiące nienażartych szczurów

W grudniu 1914 roku było już niemal jasne, że wojna nie skończy się tak szybko, jak to początkowo zapowiadano. Niemiecka ofensywa na Paryż zakończyła się fiaskiem, choć armia II Rzeszy była tylko 70 kilometrów od upragnionego celu. Kilkudniowa pierwsza bitwa pod Marną (6-12 września) zmusiła Niemców do wycofania się. Obie strony konfliktu zaczęły umacniać się na zajętych pozycjach. Tak narodził się krajobraz Wielkiej Wojny, znany z wielu archiwalnych zdjęć: setki kilometrów terenu pociętego liniami okopów, schronów i transzei, które ciągnęły się od kanału La Manche aż po francuską granicę ze Szwajcarią.

Życie w okopach było udręką. Niemożliwością było zachowanie higieny, dlatego szybko mnożyły się dokuczliwe wszy. Można było też pomarzyć o ciepłym posiłku, bo żołnierzom - w obawie przed wrogą artylerią - zakazywano rozpalania ognisk, na których mogli by podgrzać jedzenie. Dlatego robiono to na tyłach, ale stamtąd na pierwszą linię jedzenie zwykle docierało już zimne. Za latryny robiły doły kopane w okopach. Wystarczyła solidna ulewa, by ohydna breja wypłynęła z prowizorycznych toalet. Wtedy żołnierze brodzili w fekaliach w trudnym do zniesienia fetorze. Do tego szczury - tysiące nienażartych gryzoni, które pasły się na rozkładających się trupach i wyjadały zapasy żywności. Tępiono je z zaciekłą nienawiścią, ale była to plaga nie do opanowania. W okopach było też często mokro, bo jeśli nie zalewały ich deszcze, to do ich wnętrza przesiąkały wody gruntowe. Przemoczone i otarte stopy, w ciężkich butach zaczynały gnić, co w skrajnych przypadkach prowadziło do amputacji. Tak zwana "stopa okopowa" była postrachem
żołnierzy, którzy starali się możliwie często suszyć nogi, co jednak nie zawsze było możliwe.

Krzyki w nocy

Pomiędzy liniami wrogich okopów ciągnęła się - jak ją nazywano - "ziemia niczyja": pokryty lejami po artyleryjskich pociskach pas zdewastowanego terenu. To tutaj zalegały ciała zabitych, które nie zawsze - z powodu czujności snajperów i obsługi karabinów maszynowych przeciwnika - można było zabrać. Tam też zostawali ranni, których nie udało się ewakuować. Nocami słyszano ich błagania o pomoc. Głosy stawały się coraz słabsze, by w końcu ucichnąć na zawsze.

Co jakiś czas walkę z wszami, szczurami i wszechobecną wodą przerywały ostrzały artyleryjskie, które z czasem doprowadzały żołnierzy na skraj załamania nerwowego. Atakowano też linie przeciwnika, choć najczęściej z marnym skutkiem. Dziesiątki żołnierzy wysypywały się wtedy na ziemię niczyją, by dostać się pod huraganowy ogień karabinów maszynowych, które zbierały krwawe żniwo.

Spotkanie niemieckich żołnierzy z 134. Pułku Saksońskiego z Brytyjczykami z Królewskiego Pułku Warwickshire fot. domena publiczna

Nic dziwnego, że po obu stronach konfliktu narastało poczucie beznadziejności. Perspektywa spędzenia w tym koszmarnym miejscu świąt Bożego Narodzenia zaczęła przelewać czarę goryczy. I pewnie to sprawiło, że na linii frontu nieopodal miasta Ypres, żołnierze - na własną rękę - spontanicznie zawarli nieoficjalny pokój.

Małpoludy i kramarze

Żołnierze szli ku sobie przez grozę ziemi niczyjej. Wolnym krokiem wymijali leje po bombach, kłęby poskręcanego drutu kolczastego oraz zmrożone trupy wrogów i dawnych towarzyszy walki. Stanęli w odległości kilku metrów od siebie, zastygli w niemym oczekiwaniu. Przyglądali się sobie tak, jakby patrzyli w lustro. W brudnych twarzach i umorusanych płaszczach Niemców, Brytyjczycy rozpoznawali samych siebie. I na odwrót: brytyjskie zabłocone buty przypominały niemieckim żołnierzom o ich własnym strachu przed utratą stóp, a ze zmęczonych oczu przeciwników wyczytywali swój własny los. W końcu, jeden z Niemców wyszperał z kieszeni papierośnicę, otworzył i nieśmiało podał ją szkockiemu fizylierowi. Ten poczęstował się wymiętym skrętem, wetknął go sobie w usta i odpalił. Zaciągnął się głęboko, wypuścił gęstą chmurę dymu i szeroko się uśmiechnął, odsłaniając dziurę po zębie, którego kilka miesięcy wcześniej pozbawiła go kolba niemieckiego karabinu.

Wojenny aparat propagandowy starał się wypełnić głowy żołnierzy przerażającymi obrazami wroga. Niemcy przez Aliantów byli nazywani Hunami - od nazwy barbarzyńskiego plemienia, które kiedyś pustoszyło ziemie Cesarstwa Rzymskiego. Jeden z plakatów przedstawiał włochatego małpoluda w pikielhaubie - standardowym nakryciu głowy niemieckich piechurów na początku wojny - który więził w swoich mocarnych łapskach piękną kobietę. Niemcy nie pozostawali dłużni: Brytyjczyków przezywali wzgardliwie "kramarzami", kpiąc z ich rzekomego skąpstwa, a Francuzów tytułowali "zdegenerowanymi ateistami i materialistami".

W warunkach okopowych ten zideologizowany wizerunek wroga zaczął się kruszyć. Tkwiący całymi tygodniami w błotnistych rowach żołnierze zaczęli dostrzegać, że ich los niespecjalnie różni się od doli przeciwników. Oni tak samo padali od kul, marzli na mrozie, mokli od deszczu i iskali zawszone mundury. Paradoksalnie, w zupełnie spontaniczny i nieoczekiwany sposób, tworzyło się poczucie frontowej solidarności, które niekiedy stawało się silniejsze od nienawiści. Właśnie do czegoś takiego doszło w Boże Narodzenie 1914 roku, gdy wrogowie zrozumieli, że śnią ten sam koszmarny sen. I choć na chwilę postanowili go przerwać.

Piłka na drucie

Pierwszego dnia Świąt Niemcy i Brytyjczycy wspólnie żartowali, obdarowywali się drobnymi upominkami, palili papierosy. Kwitł drobny handel wymienny. Niemieccy oficerowie sprezentowali brytyjskim beczkę piwa, a ci odwdzięczyli się im wielką puszką świątecznej specjalności - śliwkowym puddingiem.

Chwilowy rozejm był niepowtarzalną okazją ku temu, by pochować ciała poległych towarzyszy. Z trudem odrywano od ziemi przymarznięte do niej zwłoki. Niektóre z nich - porozrywane przez bombardowania - prezentowały straszliwy widok. Jeszcze inne były całkowicie zdefragmentowane i można było znaleźć tylko skamieniałe od mrozu członki. "Masowy pochówek był zbyt okropny, zbyt straszny, by go opisywać, więc nawet nie będę próbował tego robić" - wspomniał porucznik Arthur Pelham-Burn, jeden z uczestników tych wydarzeń. Stała się rzecz niezwykła - żołnierze wzięli udział we wspólnym nabożeństwie pogrzebowym. "Kapelan Adams ułożył modlitwy - zanotował w swoim dzienniku żołnierz - a tłumacz przepisał je po niemiecku. Najpierw ksiądz czytał je po naszemu, a potem ministrant robił to samo w języku niemieckim. To był wyjątkowy i cudowny widok. Niemcy stanęli po jednej stronie, Anglicy po drugiej. Przed nimi oficerowie. Wszyscy ściągnęli czapki. Myślę, że to był widok, którego nigdy już nie będzie można zobaczyć". No cóż,
miał rację.

Tego dnia rozegrano również mecz. "Anglicy przynieśli z okopów piłkę - zapisał w swoim dzienniku jeden z niemieckich żołnierzy - i wkrótce zaczęła się ożywiona gra. Jak cudownie wspaniałe i jakże dziwne było to jednocześnie. Angielscy oficerowie czuli to samo, co my. Na ten jeden moment, Boże Narodzenie, święto miłości przemieniło śmiertelnych wrogów w przyjaciół". Niemcy prowadzili 3:2, gdy niespodziewanie piłka przebiła się na drucie kolczastym, co przedwcześnie zakończyło grę. Była to ponury znak oznajmujący wszystkim, że to, co się stało, nie może trwać w nieskończoność. Spontaniczny pokój skazany był z konieczności na zagładę, nawet jeżeli niektórzy żołnierze nie dopuszczali tej myśli do siebie.

War must go on

Powoli zimowe popołudnie przechodziło w wieczór, gdy nad brytyjskim okopem stanął niemiecki oficer.

- Niech pan posłucha - speszony Niemiec zwrócił się do brytyjskiego dowódcy - mam informację, że wkrótce nasi zbombardują wasze pozycje. Proponuję, byście schronili się u nas - dokończył unikając wzroku alianta.

Brytyjczyk w lot zrozumiał zmieszanie Niemca. W duchu trudno było mu nie docenić tego szczodrego gestu, który przecież był na pograniczu zdrady własnej armii. Spojrzał na swoich żołnierzy, którzy w napięciu wyczekiwali jego odpowiedzi.

- Dobrze, niech będzie. Dziękuję panu - gdy to powiedział, niemal poczuł na plecach, jak jego piechurzy odetchnęli z ulgą.

Kilka minut po tym, jak ostatni Brytyjczyk wszedł do niemieckiego okopu, usłyszeli pierwszy gwizd, a zaraz po nim grzmot eksplozji. A potem kolejne. Pociski wbijały się w grunt i wyrywały w powietrze grudy zmarzniętej ziemi na kilkadziesiąt metrów wzwyż. Fontanny wybuchów opadały chwilę później deszczem kamieni, piasku i porozrywanych zasieków. Kilkanaście minut później artyleryjska nawała ucichła.

- Jeszcze raz panu dziękuję - powiedział oficer, gdy jego żołnierze strzepywali pył z płaszczy i przygotowywali się do powrotu.

Bombardowanie przypomniało wszystkim, że niezależnie od tego, co się wydarzyło, wojna trwa nadal. I że będzie trzeba na powrót wziąć karabin i ponownie spojrzeć na wroga, nie jak na towarzysza niedoli, ale jak na przeciwnika, którego trzeba pokonać. I jeśli będzie trzeba - zabić.

Stalowe burze

O godzinie 8.30 drugiego dnia Świąt, w szarości poranka brytyjski oficer oddał trzy strzały w powietrze, po czym wbił w nasyp okopu chorągiewkę z napisem "Merry Christmas". Wspiął się na krawędź transzei, by chwilę później zobaczyć, jak niemiecki żołnierz ustawia kartonową tablicę z nabazgraną farbą odpowiedzią "Thank you". Zza pleców szeregowca wyłonił się lejtnant. Obydwaj dowódcy ukłonili się sobie i zasalutowali, po czym wrócili na swoje linie. Chwilę później z niemieckiego okopu rozległ się huk podwójnego wystrzału. Był to umówiony sygnał obwieszczający, że zawieszenie broni skończyło się. Od tego momentu Brytyjczycy i Niemcy na powrót byli wrogami. Pod Ypres pokój bożonarodzeniowy dobiegł końca.

Na innych odcinkach frontu żołnierze często przeciągali w czasie zerwanie rozejmu. Rozumieli, że oznacza ono powrót do walki, a ta wiązała się nieuchronnie z ryzykiem śmierci. A niewielu było takich, którzy chcieli umierać w imię globalnej polityki. Gdzie indziej udało się wstrzymać walki aż do Nowego Roku. Podobno w innym miejscu żołnierze zaprzestali wojny aż do końca stycznia 1915 roku.

Dowództwo obydwu stron szybko zorientowało się, do czego prowadzi zbyt długie przebywanie żołnierzy na jednym odcinku frontu. A przecież z wrogiem należało walczyć, a nie się z nim bratać. Dlatego w dalszych latach wojny starano się przenosić możliwie często żołnierzy w różne miejsca, by uniemożliwić to, co stało się w Boże Narodzenie 1914 roku. Próby kontaktu z nieprzyjacielem karano nawet śmiercią. Wszystkie te zabiegi okazały się skuteczne, bo w kolejnych latach wojny rzadko już dochodziło do podobnych prób nawiązania przyjaznych relacji z przeciwnikiem.

Rok później, w Święta 1915 roku, ziemia trzęsła się od wściekłych artyleryjskich ataków, a żołnierze kulili się w schronach i okopach licząc na fart, że może uda im się przeżyć kolejną ze - jak pisał o nich Ernst Juenger - "stalowych burz".

Robert Jurszo dla Wirtualnej Polski

Podczas pisania korzystałem m.in. z książek: "Silent Night: The Story of the World War I Christmas Truce" Stanley'a Weintrauba oraz "Christmas Truce: The Western Front December 1914" Malcolma Browna i Shirley'a Seatona. Wykorzystane w tekście wspomnienia żołnierzy pochodzą ze zbiorów Imperial War Museum.

Źródło artykułu:WP Kobieta
historiaboże narodzenieświęta
Komentarze (0)