Spadochroniarz na "jedynce"
Walka między konkurentami z tej samej listy wyborczej jest nieraz bardziej zajadła niż między partiami.
Nieprzyjemne zdziwienie odczuł poseł PO Maciej Orzechowski, gdy przeczytał newsa na swój temat w jednej z lokalnych gazet w swoim okręgu. Pismo donosiło, że znany w regionie poseł nie będzie startował z rodzinnego Krotoszyna, ale z innego okręgu wyborczego.
Zdziwienie wynikało tylko z tego, że gazeta nie zapytała o to Orzechowskiego. Bo sam fakt pojawienia się newsa nie był dziwny. Zaczęła się kampania wyborcza i był to znak, że to początek wojny między konkurentami. Nie między partiami, ale rywalami z tej samej listy wyborczej.
– Kluczem do sukcesu wyborczego jest być znanym na swoim terenie. Nawet nie z działalności politycznej, co społecznej i zawodowej – ostrożnie komentuje tę przygodę Orzechowski. A sprawa jest prosta: poseł jest cenionym w Krotoszynie lekarzem położnikiem, wcześniej był radnym. Więc ktoś próbował pozbawić go atutu bycia znanym we własnym sąsiedztwie.
– To naturalna konsekwencja ordynacji d’Hondta. Kampania wyborcza sprowadza się nie tylko do polemik między partiami, często tylko rytualnych, ale do walki między ludźmi z tej samej listy – mówi o wojnach między kandydatami z tej samej listy wyborczej europoseł PiS Ryszard Czarnecki.
Zjawisko dotyczy wszystkich partii. Maciej Orzechowski pewnie dostanie się do Sejmu, bo w jego okręgu kalisko-leszczyńskim PO ma dobre sondaże. Za to trzej tamtejsi posłowie PiS mają spory kłopot. Centrala podrzuciła im „jedynkę” – prof. Andrzeja Waśkę. Pozostała trójka będzie musiała bić się o dwa pozostałe miejsca. Sprawa dotyczy trzech żwawych parlamentarzystów – Andrzeja Derę, Adama Rogackiego i Jana Dziedziczaka. Można więc być pewnym, że widowisko będzie malownicze. Można spodziewać się jeszcze jednego: miejscowi działacze nie kiwną palcem, aby pomóc w kampanii spadochroniarzowi, czyli profesorowi Waśce. To zresztą częste zjawisko. Działacze PO z Rybnika od początku odgrażali się, że nic nie pomogą przysłanej im Joannie Kluzik-Rostkowskiej, a politycy SLD podśmiewają się z tego, że szczecińska PO ignoruje Bartosza Arłukowicza.
Listy śmierci
Kaliska lista PiS jest tym, co politycy nazywają listą śmierci. Taką, gdzie jest więcej kandydatów „biorących” niż miejsc do wzięcia. Gdzie już wybrani posłowie, czy nawet szefowie regionalnych struktur, nie mają zagwarantowanej reelekcji. Każda partia ma kilka list śmierci. PiS ma ją w Białostockiem, gdzie rywalizują ze sobą kandydaci dwóch regionalnych liderów – Krzysztofa Jurgiela i Jarosława Zielińskiego. W SLD jest lista warszawska, gdzie oprócz Ryszarda Kalisza o drugi mandat konkuruje ze sobą kilku tutejszych samorządowców. I lubuska, gdzie trwa rywalizacja między posłami Bogusławem Wontorem i Janem Kochanowskim.
Bardzo krwawo zapowiada się rywalizacja wewnątrz kilku list Platformy. Gdańsk, Poznań, Kraków, w mniejszej skali Białystok czy Lublin – to kolejne listy śmierci.
Gdańscy działacze PO uśmieli się do łez, gdy usłyszeli o starcie kampanii ministra z kancelarii premiera Tomasza Arabskiego, który niedawno rozdawał swoje ulotki na gdańskim Długim Targu. W zasadzie nic dziwnego – Arabski startuje w wyborach do Sejmu, a Gdańsk to jego okręg.
Arabski, choć rodowity gdańszczanin, jest jednak spadochroniarzem. Swoje drugie miejsce na liście dostał tylko dzięki bliskiej współpracy z Donaldem Tuskiem. Jego start pokazał, że ten były dziennikarz niewiele wie o kampanii. W Gdańsku działacz najniższego szczebla zdaje sobie sprawę, że po Długim Targu spacerują turyści z całego świata, a nie potencjalni wyborcy. Oczywiście „Arabowi” nikt nie podpowiedział, aby tak nie robił, bo po co pomagać konkurentowi.
Gdańska lista PO będzie laboratoryjnym przykładem, co trzeba zrobić, aby wygrać wybory, i co jest przyczyną przegranej. – Lista śmierci? Bez przesady – śmieje się pomorski poseł PO Sławomir Neumann. – Owszem, lista jest bardzo mocna, ale przecież o to chodzi – dodaje.
Ta mocna lista składa się z 24 kandydatów ubiegających się o 12 miejsc. Wśród nich jest trójka ministrów, ósemka obecnych posłów plus mistrz olimpijski Leszek Blanik. – Osiem mandatów zdobędziemy – szacuje Neumann. Czyli nie starczy dla wszystkich. Determinacja Arabskiego staje się więc zrozumiała.
Tak samo jak determinacja Katarzyny Hall, która też startuje z rodzinnego Gdańska. Minister edukacji zasłynęła ostatnio swoimi rozbieranymi zdjęciami. Cała Polska się śmiała. Gdańska Platforma też, ale jej działacze od razu zrozumieli, dlaczego Hall to zrobiła. Była to dramatyczna próba zwiększenia popularności.
Arabski i Hall początkowo myśleli, że mają zapewnioną elekcję, gdy dostali wysokie miejsca w dobrym dla PO okręgu. Musiało im się jednak zrobić zimno, gdy zobaczyli całą listę. Wtedy okazało się, że nie dość, iż nie mają działaczy, którzy rozwiesiliby ich plakaty i rozdali ulotki, to na dodatek nie wiadomo, czy starczy dla nich głosów.
Mechanizm w Gdańsku jest prosty. „Jedynka” to szef tamtejszego regionu, obecnie minister w Kancelarii Prezydenta Sławomir Nowak. Jest znany, występuje w ogólnopolskich mediach, ma w Gdańsku współpracowników, na dodatek na niego będzie pracowało Biuro Regionu. W dobrej sytuacji jest Agnieszka Pomaska. Też bywa w mediach, na dodatek jest członkiem sztabu wyborczego i pomoże jej platformerska młodzieżówka, czyli Młodzi Demokraci.
Swoje głosy zdobędzie dawna mistrzyni świata w kick-boxingu Iwona Guzowska, na którą w 2007 r. powszechnie głosowali jej kibice. Teraz na liście znalazł się też gimnastyk Blanik.
Spokój mają też posłowie w rodzaju Neumanna, z których każdy ma swój „własny” powiat. Każdy z nich dbał też, aby na liście nie znaleźli się kandydaci wywodzący się z ich matecznika. Dlatego Neumann zbierze głosy z powiatu starogardzkiego, Jerzy Kozdroń z kwidzyńskiego, Jan Kulas z tczewskiego (choć on w najmniejszym stopniu, bo dopisano mu powiatowych konkurentów). W takiej układance dla dwojga kandydatów, którzy są ministrami, ale nie mają „własnego” powiatu, może zabraknąć głosów.
– Nigdy nie próbowano panu znaleźć konkurenta w powiecie? – pytamy Neumanna. – Nikt na razie nie próbował – zapewnia.
Takiego szczęścia nie miała w tym samym powiecie poseł PiS Daniela Chrapkiewicz. Kierownictwo regionu wpisało na listę dwóch popularnych radnych z jej powiatu. Jest pewne, że głosy zwolenników PiS się rozproszą.
Z tego powodu ze startu w wyborach zrezygnował małopolski poseł PO Andrzej Ryszka, który w 2007 r. wszedł do Sejmu dopiero z siódmego miejsca. Teraz też takie dostał, ale wycofał się po informacji, że koledzy w partii dostawili na listę popularną radną sejmikową z jego powiatu. Ona dostała dopiero 11. miejsce, ale plan był taki, aby zabrała część głosów Ryszce, dzięki czemu do Sejmu będzie mógł wejść poseł z innego powiatu.
Kumulacja kandydatów
Poprawianie swoich szans wyborczych zaczyna się w momencie układania list. Pierwszy etap to pominięcie konkurentów. Niewyparzony język Roberta Węgrzyna był darem niebios dla opolskiego barona PO Leszka Korzeniowskiego. Oficjalnie Węgrzyn stracił szansę na start za łamanie „wysokich standardów”, a faktycznie wszyscy działacze wiedzieli, że Korzeniowski w łatwy sposób pozbył się groźnego rywala.
W tym samym Opolu poseł PiS Jan Religa dowiedział się nagle, że nie ma dla niego miejsca na liście do Sejmu. To wynik działań tamtejszego barona PiS Sławomira Kłosowskiego, który decyzją centrali musiał ustąpić „jedynkę” prof. Jerzemu Żyżyńskiemu. Religa, w dużej mierze dzięki nazwisku kojarzącemu się ze słynnym kardiologiem, mógł zdobyć dużo głosów i nawet „przeskoczyć” wynik szefa regionu.
Drugi etap to zrzucenie kandydata kilka oczek niżej. Krakowska „jedynka” PO z 2007 r. – Jarosław Gowin – dziś jest trzeci. Jego miejsce zajął obecny szef regionu Ireneusz Raś. Identyczna zamiana miejsc nastąpiła w Poznaniu, gdzie z „jedynki” na „trójkę” spadł Waldy Dzikowski. Jego miejsce zajął też szef regionu – Rafał Grupiński. Poznań to drugie po Gdańsku miejsce, gdzie Platformie grozi wyjątkowo bratobójcza rywalizacja. Tam też startuje więcej posłów niż PO jest w stanie zdobyć miejsc.
– Rywalizacja pomaga, ale w dobrym stylu. Zwłaszcza lider listy nie powinien bać się konkurentów – mówi Dzikowski, co można potraktować jako przytyk pod adresem Grupińskiego.
Innym trickiem jest odpowiednie ułożenie listy. Tak jak przez kumulację kandydatów z jednego powiatu. Poseł PSL Leszek Świętochowski przestał być posłem, gdy w 2005 r. partyjni koledzy umieścili na liście kilku kandydatów z jego rodzinnego Łukowa. Można też zrobić tak, jak stało się teraz, gdy w Gdańsku na liście PO obok siebie figurują Piotr Ołowski i Paweł Orłowski. Dopisuje się też „zaufanych towarzyszy”, którzy oddają pieniądze ze swojego limitu finansowego i nie prowadzą aktywnej kampanii.
Trzeci etap to dzielenie limitów finansowych. Najczęstszym rozwiązaniem jest podział według algorytmu, który najwięcej daje liderowi listy, a śmieszne grosze kandydatom z dolnych miejsc. W Krakowie „jedynka” (Raś) ma do dyspozycji 70 tys. zł, „dwójka” (Katarzyna Matusik-Lipiec) 40 tys., „trójka” (Gowin) 20 tys. A startujący z dołu poseł Łukasz Gibała nie może wydać więcej niż 1700 zł. Trzeba jednak przyznać, że w niektórych miejscach skonfliktowani działacze potrafili się ze sobą dogadać. W Łodzi, gdzie toczą się wojny między Cezarym Grabarczykiem, Iwoną Śledzińską-Katarasińską i Krzysztofem Kwiatkowskim, pieniądze zostały podzielone po równo przez rywalizującą trójkę.
Czwarty etap to dyskredytowanie konkurentów. – Przed każdymi wyborami powstaje sporo gazetek. Oficjalnie samorządowych, w rzeczywistości tub propagandowych kandydatów – mówi Janusz Piechociński z PSL. Angażowane są też zaprzyjaźnione tytuły prasy lokalnej. – Za kilkaset złotych można u niektórych kupić tekst dyskredytujący konkurencję – mówi jeden z posłów.
– To lepsze nawet od donosów do kierownictwa – dodaje polityk PO. – Do Donalda trudno się teraz dostać, poza tym on źle reaguje na donosicieli. Ale jest wrażliwy na to, co o nas mówią media – opisuje metodę nasz rozmówca.
Przykładem takiej prasowej wojny była historia z krakowskiej PO. Pojawiła się seria artykułów o rzekomych kłopotach lokalowych Wyższej Szkoły im. ks. Józefa Tischnera, której rektorem jest Jarosław Gowin. – Inspirowali je ludzie związani z Matusik-Lipiec i jej mężem – twierdzi nasz informator.
Z kolei Gowina oskarżano, że inspirował artykuły na temat ludzi związanych z byłym ministrem obrony Bogdanem Klichem, którzy zajęli wiele posad w małopolskich ekspozyturach wojskowych agencji.
Raczki kontra żelki
Łatwiej niż do urzędującego premiera dostać się do lidera głównej partii opozycyjnej. Przed gabinetem Jarosława Kaczyńskiego często wyczekują posłowie. – Myślę, że prezes nasłuchał się wielu nieprawdziwych rzeczy, np. o Andrzeju Dudzie – twierdzi jeden z krakowskich polityków. Od kogo? Według naszego rozmówcy od krakowskiego posła PiS profesora Ryszarda Terleckiego. To echa wojny w Krakowie między Terleckim a byłym ministrem Kancelarii Prezydenta Kaczyńskiego Andrzejem Dudą. Jednak donosy – o ile były – nie przyniosły skutku, bo Duda jest na pierwszym miejscu, a Terlecki dopiero na trzecim. – Ta wojna bywa zabawna. Obie strony na siebie ostro nadają. Że Terlecki donosi Kaczyńskiemu, że rozpowiada, iż ułaskawienia, za które Duda odpowiadał, są kompromitujące – opowiada nasz rozmówca. A Terlecki ma mieć pretensje, że Duda rozgłasza co pikantniejsze historie z barwnej młodości profesora. Terlecki był bowiem guru polskich hippisów, a jego ówczesne przygody mogą gorszyć wyborców z konserwatywnego Krakowa.
Są też mniej wyrafinowane metody. Zrywanie plakatów, zaklejanie ich, wyrzucanie ulotek konkurencji do kosza. – Dlatego trzeba mieć albo zaufanych ludzi, albo komuś zapłacić – mówi jeden z posłów. Według niego większość radośnie uśmiechniętych młodych ludzi w partyjnych podkoszulkach nie robi tego za darmo. – Zapłacić? Przecież to obciąża limit wydatków – dodajemy. – Płaci się po wyborach. Państwowa Komisja Wyborcza nic o tym nie będzie wiedziała – słyszymy w odpowiedzi.
Nie znaczy to, że posłowie sięgają wyłącznie po metody nieuczciwe. – Dobrze jest dogadać się z kandydatem do Senatu, bo tu nie ma konkurencji. Wspólne plakaty i ulotki – mówi Janusz Piechociński. Coś takiego zrobił radomski poseł SLD Marek Wikiński. – Na plakacie jestem z naszymi kandydatami do Senatu Dorotą Kwaśniewską i Leszkiem Rejmerem – mówi i chwali się, że wziął też na plakat jedną z kandydatek do Sejmu. Wikiński nie musi z nią walczyć, bo sam jest „jedynką”. Ale w przeszłości musiał bardzo się starać, aby dostać się do Sejmu. W 2001 r. startował z siódmego miejsca. – Obszedłem ze swoimi współpracownikami 68 tys. mieszkań. Dzięki temu przeskoczyłem „jedynkę” – opowiada. Czyli prof. Tomasza Nałęcza.
Konkurencja wewnątrz list zagraża nawet osobistym przyjaźniom. W Białymstoku z listy PO startują Damian Raczkowski i Jacek Żalek. Ten drugi pomógł pierwszemu zostać szefem regionu. Raczkowski z kolei ratował Żalka, gdy groziło mu skreślenie z listy wyborczej. Ale w czasie wyborów zrobiło się nerwowo. Obaj są niemal rówieśnikami, mają też identyczne wykształcenie. Ubiegają się o ten sam elektorat. Zatem gdy Raczkowski zaczął rozdawać na ulicach cukierki raczki, to i Żalek musiał coś wymyślić. Jego odpowiedzią na raczki stały się cukierki żelki.
Piotr Gursztyn, "Uważam Rze"