"Solidarność" się wahała
Przeczytałem z wielką ciekawością tę debatę*, a szczególnie niezmiernie ważne informacje i opinie generała Franciszka Puchały zamieszczone w jej pierwszej części. Nie jestem historykiem i nie chcę recenzować, ani podsumowywać debaty o stanie wojennym. Byłem jednakże uczestnikiem tamtych wydarzeń i także "ofiarą" akcji generała Jaruzelskiego, jako jeden z pochwyconych 13 grudnia 1981 roku. I właśnie z jako świadek podzielę się osobistymi uwagami o tym ważnym wydarzeniu naszej historii - pisze Waldemar Kuczyński w Wirtualnej Polsce.
31 sierpnia 1980 roku byłem w stoczni gdańskiej i cieszyłem się, jak wszyscy, z porozumienia i końca strajku. Zarazem miałem dotkliwe poczucie, że oto spadliśmy z wysokiego wieżowca i to co dla nas jest euforią zwycięstwa to krótka, błoga nieważkość przed uderzeniem o realny grunt. Powiedziałem to zagranicznemu dziennikarzowi, jak i to, że właśnie runęła bariera strachu przed władzą i ruszy lawina przez Polskę. Niemal do końca - tkwiąc w "Solidarności" i walcząc o jej sprawę piórem - czułem, że ten zryw nie może przetrwać. Nie było kompromisu, który by, pozwalając na rządzenie krajem, połączył ograniczenia geopolityczne z aspiracjami ruchu. "Solidarność" była rewolucją o dynamice nieuchronnie prowadzącej do starcia o ustrój, choć przez pewien czas ruch nie miał świadomości, że do tego dąży, potem wahał się by ją przyjąć, aż wreszcie zaczęła do niego docierać. Wtedy uderzył generał Jaruzelski.
W dynamice "Solidarności" są wyraźne fazy, zaczęło się od związkowej. Wolne związki miały być skutecznym lekarstwem na nędze końca gierkizmu; pustoszejące półki w sklepach, rosnące kolejki i mnożące się ukryte podwyżki cen. Krótko po powstaniu Związku sytuacja zamiast się poprawić dramatycznie się pogorszyła i dla każdego ekonomisty było to oczywiste; powstanie wielkiego ruchu w toku kryzysu gospodarczego mogło go tylko zaostrzyć. Skoro Związek nie pomaga trzeba brać w swoje ręce sprawy w fabrykach. Zaczęła się faza samorządowa i początek rugowania z fabryk nomenklatury partyjnej, a potem samej partii, zalążek całkiem już politycznego ciągu dalszego. A sklepy były nadal puste, kolejki nadal długie i widmo głodu zaczynało zaglądać w oczy. Skoro nie pomaga Związek i samorządy to znaczy, że trzeba zabierać się za rządzenie krajem. Zaczynała się faza polityczna. Jej wyrazem, przygotowanym przez intelektualistów rozumiejących grozę sytuacji i od dawna powstrzymujących ruch przed "bojem ostatnim", była koncepcja
Społecznej Rady Gospodarki Narodowej, podzielenia władzy na razie w gospodarce między PZPR i "Solidarność".
Koncepcja od początku nie do przyjęcia dla władzy, która szybko okazałaby się nie do przyjęcia dla "Solidarności", gdyby ją zrealizowano. Ruch w warunkach jakiegokolwiek kompromisu z "czerwonym" nie był gotów nawet rozważać, o przyjęciu nie mówiąc, tego co było konieczne w gospodarce; rodzaju "planu Balcerowicza", lecz o znacznie większej dolegliwości. To właśnie broniąc się przed tym co konieczne, a nie do przyjęcia przez kilkumilionową bazę społeczną Związku, jego działacze i kierownictwo orientowali ruch ku ostatecznemu starciu z władzami. Bazie trzeba było coś odpowiedzieć na masowe i coraz głośniejsze; "zróbcie coś z tym zaopatrzeniem". Gdyby generał Jaruzelski nie zaatakował następna bitwa byłaby o wolne wybory do sejmu i wolność tworzenia partii politycznych. To już się zaczynało.
I teraz dochodzimy do kwestii zasadniczej dla historycznej oceny stanu wojennego; czy jego twórcy 13 grudnia przekreślili realną możliwość odzyskania przez Polskę pełnej niezależności? Czy może uprzedzili inwazję Związku Sowieckiego i dławiąc ruch polską ręką uchronili kraj od znacznie większego dramatu, jakim byłoby zdławienie go ręką wschodniego satrapy znaną nam z brutalności, aż za dobrze. To jest sedno sporu; żaden argument o dramatycznym stanie gospodarki i możliwych gwałtownych zaburzeniach nie usprawiedliwi pozbawienia społeczeństwa i kraju realnej szansy na wolność, gdyby okazało się, że taka istniała. W zależności od odpowiedzi na te pytania generał Jaruzelski i jego ludzie mogą być uznani za dobroczyńców, którzy oszczędzili społeczeństwu znacznie większych cierpień, jakie przyniosłaby sowiecka inwazja, albo za złoczyńców, którzy zagrodzili narodowi drogę do wolności, wtedy na nie wiadomo, jak długi czas.
Mój pogląd jest następujący; Związek Sowiecki Breżniewa, Andropowa, Czernienki, Susłowa, Ustinowa nie dopuściłby do upadku ustroju w Polsce i do utraty najważniejszego dla siebie kraju w Centralnej Europie. To byłby koniec ich panowania w tej części kontynentu. Przemawia za tym po pierwsze pragmatyka działania ZSRR po roku 1945. Stłumił wszystkie bunty w krajach zależnych, jeśli nie zrobiły tego władze satelickie. Po drugie ogromna liczba faktów, w tym podane w debacie przez generała Puchałę, wskazujących na przygotowywania wszystkiego co niezbędne, by zrobić to i w Polsce. Bez wątpienie Sowieci nie palili się do interwencji, bez wątpienia straszyli, ale twierdzenie, że tylko straszyli należy do argumentów "historii z tezą". Jak i te, że wstrzymałaby ich groźba zachodnich sankcji i reakcji (choć Europa Zachodnia trzęsła spodniami przed sowieckimi tankami), czy podbijanie Afganistanu (marginalnymi siłami azjatyckiego pochodzenia). Wedle niej interwencja nie groziła, choć Wojciech Jaruzelski wręcz o nią prosił
(jakby język polityka prowadzącego grę był; tak, tak, nie nie), a spotkawszy się z odmową wprowadził stan wojenny. Biblią tej historii jest "Protokół z posiedzenia Biura Politycznego KPZR z 10 grudnia 1981", interpretowany z żenującą stronniczością. Ewangelistą zaś, w stu procentach prawdomównym, najgorszy choćby sowiecki dygnitarz, jeśli tylko rzekł; "nie, nie zamierzaliśmy interweniować i byśmy nie interweniowali". Dziesiątego grudnia 1981 roku rzeczywiście nie zamierzali, wiedząc, że polska struktura rozprawy z "Solidarnością" jest gotowa. Ale od braku zamiaru, do decyzji, by tego nie robić daleka droga, której moim zdaniem, by nie przeszli i do naszego kraju weszli. Miarą tego co najważniejsze w ich głowach nie jest ten protokół, lecz to, jak błyskawicznie otoczyli Polskę żelaznym pierścieniem po sierpniu 1980 roku, kiedy bali się, że system padnie lada moment i nikt wewnątrz nie potrafi go obronić. Rok później mogli pozwolić sobie na komfort bąkania, że nie wejdą.
Przypuszczam jednak, że definitywne odpowiedzi na dwa podstawowe pytania postawione wyżej nigdy nie padną, choćby wszystkie archiwa zostały otwarte, bo przesądzającym argumentem, że ZSRR, by wkroczył byłoby samo wkroczenie, a fakt, że to się nie stało nie przesądza, że by się nie stało. Stan wojenny będzie można piętnować, albo go bronić, ale ostatecznie osądzić się go nie da.
Waldemar Kuczyński specjalnie dla Wirtualnej Polski
- Tekst zamykający dyskusję historyków przeprowadzoną przez tygodnik "Polska Zbrojna" w 30. rocznicę stanu wojennego. Dyskusja ukazała się w wydaniu broszurowym pod tytułem "To nie miała być wojna" i jest dostępna w salonach prasowych. Publikujemy ją za zgodą wydawców udzieloną Waldemarowi Kuczyńskiemu.
Tytuł pochodzi od redakcji