„Solidarność” jak Inspekcja Robotniczo-Chłopska na froncie walki z prywaciarzami
Wprowadzenie zakaz handlu w niedziele „Solidarność” uznała za swój wielki sukces. Ciekawe, jak poradzi sobie z danymi pokazującymi, że skutki regulacji obracają się przeciwko tym, którzy mieli na niej zyskać.
Przypomina to sytuację na Węgrzech, gdy pod wpływem alarmujących danych zdecydowano o skasowaniu zakazu po roku obowiązywania. Na razie związek zawodowy, kierowany przez Piotra Dudę, chciałby występować w roli handlowej czerezwyczajki i tępić wszelkie rzekome naruszenia ustawy.
Najważniejsze, fundamentalne argumenty przeciwko zakazowi handlu nie dotyczyły konkretnych, przeliczalnych na pieniądze skutków ustawy. Dotyczyły tego, czy państwo może ograniczać swobodę handlu (wybiórczo), wolność zawierania umów (pracownicy zgadzają się na określone warunki i dni pracy dobrowolnie). Wreszcie dlaczego wyróżniony ma być akurat handel wielkopowierzchniowy, a nie inne zawody, które również nie wydają się niezbędne – jeśli już w ogóle kryterium niezbędności przyjmować jako decydujące. W tej dyskusji widać było wyraźnie, że związkowcom marzy się socjalistyczny system nakazów i zakazów, a władza temu postulatowi bez oporu ulega. „Solidarność” zajmowała tu od początku apodyktyczne, agresywne stanowisko i nie dopuszczała dyskusji.
Dlaczego PiS skapitulował pod tym naciskiem?
Po pierwsze dlatego, że partia Kaczyńskiego z zasady nie jest wolnościowa – przeciwnie, jest ugrupowaniem skrajnie etatystycznym, które uważa, że to państwo ma regulować jak najściślej jak najwięcej dziedzin życia. Wystąpienia premiera Morawieckiego we fragmentach tego właśnie dotyczących brzmią miejscami jak tyrady już nawet nie Edwarda Gierka, ale wręcz towarzysza Wiesława. Po drugie, bo PiS ma polityczne zobowiązania wobec „Solidarności” i jej przewodniczącego. Piotr Duda jest chętnie dopieszczany przez władzę, występując – nie wiadomo, dlaczego – na licznych oficjalnych uroczystościach czy brylując w otoczeniu premiera i prezydenta. Wprowadzenie zakazu handlu było mu potrzebne, jeśli chce ponownie kandydować na szefa związku – a wybory w kolejnych cyklach odbywają się właśnie w tym roku. Mówi się też, że Duda ma chrapkę na dobre miejsce w wyborach do Parlamentu Europejskiego – z listy PiS oczywiście.
W Polsce zakaz ma być całkowity dopiero od 2020 roku, więc to, co widzimy w tej chwili, to dopiero przygrywka. Tymczasem zakaz handlu już teraz zaczyna przynosić wymierne skutki, których się obawiano. Przede wszystkim oberwały centra handlowe, zwłaszcza mniejsze, położone dalej od śródmieść. Liczba klientów centrów handlowych zmalała w sumie o 3 miliony. Bardzo straciły branże odzieżowa i usługowa.
Cierpią polscy przedsiębiorcy
To było łatwe do przewidzenia i przestrzegali przed tym przeciwnicy zakazu handlu. Owszem, te centra handlowe, gdzie prócz sklepów są jeszcze restauracje czy kina (a więc tylko te większe), są w niedziele częściowo otwarte. Jednak liczba klientów w te dni (także w niedziele handlowe) spadła w sumie o prawie 60 proc. Nie rekompensuje tego handel w inne dni. Klienci z większymi zakupami przenieśli się do dużych sklepów, gdzie robią zapasy.
Zakaz niedzielnego handlu może więc w ciągu kilku miesięcy postawić centra handlowe w bardzo trudnej sytuacji. Szczególnie, że rząd nałożył na nie od stycznia nowy podatek od nieruchomości komercyjnych. Zwolennicy władzy lekceważąco stwierdzali, że nie ma co właścicieli centrów handlowych żałować, bo to w większości zagraniczne konsorcja, które stosowały agresywną optymalizację podatkową. Zapominali, że jeśli centra handlowe będą mieć problemy, to poza ich właścicielami ucierpią również wszystkie znajdujące się na ich terenie placówki handlowe – a te są w ogromnej części własnością polskich przedsiębiorców, w tym mniejszych.
Jeśli właściciele centrów handlowych znajdą się pod kreską, niechybnie narzucą najemcom cięższe warunki, które ci – w zależności od kształtu umowy – albo będą musieli zaakceptować, albo zaczną zamykać sklepy. Skutkiem tak czy owak będzie strata pracy przez osoby pracujące w handlu oraz zamykanie sklepów. Na zakazie handlu cierpią więc polskie firmy modowe, sieci cukierni czy kawiarni, a nawet małe biznesy, takie jak wszechobecne w centrach handlowych komisy z telefonami. Zarabiają właściciele sieci dyskontów – bynajmniej nie polscy.
Jeszcze ciekawiej wygląda sytuacja z małymi, rodzinnymi sklepami, które miały najwięcej zyskać na zakazie. Otóż – nie zyskują. Przeciwnie – sprzedaż w nich spadła, w kwietniu o 4,7 proc. Tymczasem właśnie zyski małych sklepów były najgłośniej powtarzanym argumentem za wprowadzeniem zakazu. Powoływał się na niego nawet wicepremier Jarosław Gowin, oficjalnie przedstawiający się jako zwolennik wolnego rynku. A przecież to tylko powtórzenie efektu, który na Węgrzech stał się podstawowym argumentem za wycofaniem się z regulacji. Handel przejęły tam duże sieci sklepów spożywczych, w których Węgrzy robili zapasy wystarczające na tyle, żeby w niedziele nie kupować już nigdzie. Dokładnie to samo dzieje się w Polsce.
„Solidarność” kontra Żabka
Co począć, jeśli rzeczywistość nie zgadza się z zapowiedziami? „Solidarność” postanowiła iść w zaparte. Alfred Bujara, szef sekcji pracowników handlu, przyznał, że klienci kupują na zapas, ale stwierdził, że „ta tendencja po dwóch latach będzie się kurczyła”. Na jakiej podstawie Bujara tak uważa – nie wiadomo. To zapewne jego pobożne życzenia lub zwyczajne mydlenie oczu. Za dwa lata zakaz niedzielnego handlu ma być już całkowity, a część małych sklepów zapowiadanej przez Bujarę zmiany zachowań konsumentów – jeśli w ogóle miałoby do niej dojść – może nie doczekać.
„Solidarność” jest oburzona, że dziurawy jak sito i bezsensowny zakaz można zinterpretować w taki sposób, żeby w niedzielę jednak handlować. Stąd wściekłość związkowców na pomysł sieci Żabka, żeby uruchamiać w niedzielę jej sklepy jako placówki pocztowe (dla nich ustawa przewiduje wyjątek) i zapowiedzi, że związek zaproponuje odpowiednie uszczelnienie ustawy. Żabka rezygnować nie zamierza.
Dla każdego rozsądnego obserwatora jasne jest, że to klasyczny przykład praktycznego funkcjonowania zasady dawno temu opisanej lapidarnie przez Stefana Kisielewskiego: socjalizm bohatersko walczy z problemami nieznanymi w żadnym innym ustroju. Złe prawo skłania przedsiębiorców do tego, żeby znajdować z nim luki, więc związkowcy z hunwejbińską gorliwością będą chcieli te luki łatać, więc przedsiębiorcy będą znajdować nowe, więc związkowcy będą proponować nowe łatki… i tak bez końca. Tymczasem wniosek powinien być jeden: skasowanie nieskutecznej i krępującej wolność ustawy.
Związek zawodowy poczuł się tak pewnie, że jeszcze w kwietniu złożył w Ministerstwie Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej postulaty, dotyczące domknięcia systemu. Związkowcy domagali się między innymi, żeby zakaz handlu przedłużyć do 5 rano w poniedziałek, tak żeby pracodawcy nie mogli ściągać pracowników do sklepów tuż po północy. W ten sposób nie byłby to już jednak zakaz handlu w niedzielę, ale w niedzielę i częściowo w poniedziałek. Łatwo przewidzieć, że kolejnym żądaniem będzie rozciągnięcie zakazu częściowo na sobotę. Pojawił się także postulat, aby uniemożliwić rodzinie właścicieli małych sklepów pomaganie w niedzielnym handlu – co brzmi już całkowicie absurdalnie, bo przecież jeśli bliscy właściciela chcą mu pomóc, to powinna to być wyłącznie ich i jego sprawa.
Mentalność z PRL-u
Jest też mowa o dalszych ograniczeniach handlu internetowego – kompletna niedorzeczność, pokazująca, że kierownictwo „Solidarności” „nie umie w internety”. Bardzo ciekawe, jak „Solidarność” wyobraża sobie uniemożliwienie w niedzielę robienia zakupów w amerykańskim Amazonie albo na chińskim AliExpress. Realizacja tego postulatu wymagałaby wprowadzenia centralnej blokady niektórych stron internetowych na poziomie dostawców internetu, ale to już pachnie czystym totalitaryzmem. Wreszcie związkowcy żądają, aby placówki handlowe na dworcach, służące obsłudze podróżnych, mogły mieć nie więcej niż 25 metrów kwadratowych. Mogłyby to zatem być najwyżej niewielkie kioski.
Zaciekłość, z jaką kierownictwo związku zawodowego tropi krnąbrnych przedsiębiorców, jako żywo przypomina potyczki różnych inspekcji robotniczo-chłopskich z „prywaciarzami” w głębokim Peerelu. Co nie dziwi, bo mentalność solidarnościowych kacyków jest iście peerelowska.
Jaki mechanizm napędza związkowców? To proste. Związek zawodowy nigdy nie uzna, że osiągnął swoje cele, ponieważ racją jego istnienia jest wymuszanie na władzy kolejnych ustępstw. W przeciwnym wypadku szeregowi członkowie mogliby uznać, że utrzymywanie zawodowych związkowców z centrali jest zbędne. Że padło akurat na handel – to też nic dziwnego. To po prostu ostatnia branża, gdzie uzwiązkowienie jest względnie wysokie, a więc ta właśnie sekcja w „Solidarności” ma stosunkowo duże przełożenie na kształt władz związku. Nie chodzi tu wcale o dobro pracowników ani tym bardziej klientów.
Pytanie brzmi, czy dla PiS poparcie słabnącego związku (mniej licznego niż OPZZ) ma tak wielkie znaczenie, że rządzący będą trwali przy zakazie mimo że jego skutki uderzają w tych, którym miał pomagać.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl