"Smoleńsk" - wspomnienia rodzin ofiar katastrofy
Ostatnia książka Teresy Torańskiej
Ciało leżało w błocie, obok ruska trumna - zdjęcia
"Były trzy ciała: prezydenta, pana prezydenta Kaczorowskiego i Krzysztofa Putry. Resztę, usłyszeliśmy, wywieziono do Moskwy, także ciało małżonki pana prezydenta. Od razu poczułem, że coś jest nie tak. Nie tylko ja, my wszyscy. Coś nie w porządku. Zacząłem się przyglądać. Ciało prezydenta leżało na czarnej folii, a ta folia leżała w błocie" - wspomina w rozmowie z Teresą Torańską Joachim Brudziński z PiS.
"Widziałem to symbolicznie - majestat Rzeczypospolitej, wyrażający się w ciele prezydenta, leżał w błocie obok osławionej już ruskiej trumny, a od miejsca, gdzie urzędował Putin, reprezentujący majestat Rosji - biła siła tego państwa" - mówi dalej Brudziński.
Relacjonuje dalej: "Jarosław dokonywał identyfikacji. Wokół niego i ciała prezydenta - i to też było dla mnie przerażające - kręcił się tłum urzędników. (...) Jarosław mi potem opowiadał, jak wyglądało to z bliska. Jakiś żołdak stał przy ciele prezydenta rozkraczony, z czapką zsuniętą na tył głowy i z rękami w kieszeniach. Jarosław zwrócił mu uwagę".
"Przyszedł ambasador Bahr. Że Putin chce Jarosławowi złożyć kondolencje. Że zaprasza go do swojego namiotu. I jest to jego prośba, sugestia, propozycja.(...) Jarosław Kaczyński odmówił. Nie wyobrażam sobie sytuacji, że Jarosław idzie do niego, a premier Putin siedzi w namiocie, rozparty. I mówi: no, Polaczki przyszli, podchoditie do mnie teraz, a ja wam będę współczuł" - opowiada.
(evak)
"Siedem godzin to trwało"
"O piątej rano żona mnie obudziła, pocałowała i spytała: - Zobacz, czy dobrze wyglądam? Powiedziałem: - Jak zwykle świetnie. Dlatego potem, podczas identyfikacji, gdy prokurator pytał, co miała na sobie, wszystko wiedziałem - jaką miała bluzkę, jaką spódniczkę. Jakie buty" - opowiada Paweł Deresz, mąż Jolanty Szymanek-Deresz.
"Przesłuchiwał nas rosyjski prokurator. Powiedziałem mu, że całkiem przyzwoicie mówię po rosyjsku, ale on musiał zachować procedury. Tak więc zadawał mi pytanie, tłumaczka tłumaczyła je na polski, ja po polsku odpowiadałem, a ona tłumaczyła na rosyjski. Siedem godzin to trwało. Byliśmy tam z siostrą żony siedem godzin".
"Po trzech godzinach przesłuchania pani psycholog spytała nas, czy mamy ochotę na kawę, a ja, pragnąc choć minimalnie rozluźnić napiętą i smutną atmosferę, pozwoliłem sobie na - jak dziś to określę - mało stosowny żart i powiedziałem, że... na koniak również. I proszę sobie wyobrazić, że pani psycholog wstała, poszła do sąsiedniego pokoju i przyniosła butelkę nie gruzińskiego, nie ormiańskiego, lecz francuskiego koniaku. To pokazuje, jak oni byli przygotowani. Wiedzieli, że być może koniak trochę rozładuje atmosferę, a może ktoś będzie miał taką zachciankę. Zapytałem pana prokuratora, czy się ze mną napije, oczywiście odmówił" - mówi Deresz.
"To nasz prezydent, a nie wasz prezydent"
Jedną z osób, która, jako pierwsza dowiedziała się o katastrofie był Wiktor Bater, korespondent Polsatu. Relacjonuje: "Dojechaliśmy do miejsca, z którego było widać wrak samolotu. Kilku milicjantów biegało za dziennikarzami, którzy dotarli tam wcześniej. Dojechali też inni polscy dziennikarze, cała kawalkada z TVP. Barbara Włodarczyk krzyczała: - Natychmiast nas przepuszczajcie, nie macie prawa nas blokować, my tam musimy wejść, musimy wszystko zobaczyć na własne oczy, nagrać i wypuścić do kraju, bo Polska na to czeka, bo to nasz prezydent, a nie wasz prezydent".
Potem Wiktor Bater razem z operatorem poszedł do pobliskiego warsztatu samochodowego. "Dogadałem się z dyrektorem zmiany, że wpuści operatora na dwie minuty na dach. Zrobił dwa ujęcia.(...) Myśmy mieli fajne foty, a on może już nie ma pracy".
Opowiada też, co w tym czasie robiły inne media. "TVP była wszędzie, ale najlepsze zdjęcia i tak miał mój operator i Jurka, operator Andrzeja Zauchy z TVN. Początkowo Kraśki nie było, była tylko Basia Włodarczyk i jeszcze druga pani z Telewizji Polskiej, która krzyczała po polsku do chłopaków pracujących w tym zakładzie, gdzie my z Łapaczem chwilę wcześniej zrobiliśmy zdjęcia: - Do cholery, wpuście nas, wy nie rozumiecie, że my mamy k...a, swoją pracę do wykonania!!! To jej zaproponowałem, żeby może po francusku wytwornie do nich się zwróciła, to może zrozumieją. Na co ona do mnie: - Jak jesteś taki sprytny, to sam spróbuj zrobić fajne zdjęcia, to będziesz miał co pokazać w tej swojej telewizji, której nikt nie ogląda. Nerwy robiły swoje, puszczały wszystkim..."
"Wieczorem telewizyjne 'Wiadomości' odstawiły spektakl światło-dźwięk, zapalając pod murem lotniska setki zniczy wykupionych przez kilkudziesięcioosobową ekipę TVP w całym Smoleńsku i okolicach. Że to niby światełka zapalane przez współczujących mieszkańców miast. To było żenujące".
"A co to za głupie żarty!"
"Zadzwonił Wiktor Bater z Polsatu. Byłam na cmentarzu. Powiedział: - Samolot prezydencki się rozbił. - A co to za głupie żarty! - krzyknęłam" - wspomina Longina Putka, konsul w Moskwie.
Relacjonuje dalej: "Rosjanie byli w szoku. Podszedł do mnie pracownik urzędu gubernatora obwodu smoleńskiego. - Bardzo prosimy - powiedział - żeby przed polską mszą odbyła się msza prawosławna w rosyjskiej części cmentarza i żeby Polacy na nią przyszli.(...) Wiedziałam, że Rosjanie tego potrzebują, że dla nich ta katastrofa to też dramat. Jeśli - dodał - nie będzie naszej mszy, wybuchnie skandal. Rosjanie nigdy nam tego nie darują".
"Wsiadłam w samochód i pojechałam na lotnisko w Witebsku. Była 16.30 miejscowego czasu, czyli 14.30 polskiego. Tam czekali już przedstawiciele administracji białoruskiej i konsulowie z Mińska. Po mniej więcej trzydziestu minutach wylądował samolot z panem Kaczyńskim.(...) Białorusini podstawili im autokar".
"W autokarze - w czwartym albo piątym rzędzie przy oknie - siedział oparty o szybę pan Kaczyński. Podeszliśmy z panem Kowalem. Pan Kowal mnie przedstawił. Pan Kaczyński wstał, z trudem, bo między siedzeniami było dość wąsko. Był biały jak kreda.(...) Nie zapomnę jego twarzy do końca życia" - mówi rozmówczyni sławnej dziennikarki.
Gdy dojechali na miejsce, okazało się, że brama jest zamknięta. "Za mną z autokaru wysiadło pięciu czy sześciu panów. Wśród nich nie było pana Kaczyńskiego i pana Kowala. Mówię im, że jest premier Putin i musimy poczekać. I to, co wtedy usłyszałam, przeszło moje oczekiwania. Zaczęli złorzeczyć. Odwróciłam się do nich tyłem i patrzyłam w bramę. Tyle niecenzuralnych i obrzydliwych słów chyba nigdy nie słyszałam. Nie było dramatu ludzi i ich rodzin, nie było ofiar, wyłącznie wielka polityka" - uważa Longina Putka.
"Nigdy nie wystąpię o ekshumację"
"Na lotnisko pojechał samochodem. Miał wieniec od polskiej adwokatury oraz 120 egzemplarzy drugiego wydania swojej książki, żeby rozdać ją wszystkim pasażerom - wspomina Bożena Mikke, wdowa po Stanisławie Wojciechu Mikkem, wiceprzewodniczącym rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa.
"Mąż miał do wyboru - lecieć 7 kwietnia z premierem albo 10 kwietnia z prezydentem.(...) Sam podjął decyzję, że dziesiątego. Czekał, kiedy mu te jego książkę wydrukują. I ona wyszła z drukarni 9 kwietnia.(...) Kiedy w telewizji pokazano zdjęcia wraku, od razu wiedziałam, że nikt nie ocalał. To śmieszne, że wmawia się ludziom, że ktoś mógł przeżyć. Nie mógł!"
Pani Bożena została poinformowana, że jest organizowany wyjazd do Moskwy. "Powiedziano, żebym wzięła ze sobą zdjęcie męża i jego szczoteczkę do zębów, która może się przydać do badania kodu DNA".
Grupy prokuratorskie miały wykaz i opisy wszystkich ciał i szczątków. "A my im opisywaliśmy, jak nasi bliscy wyglądali i w co byli ubrani. Oni od razu mówili, że ten opis pasuje do opisu ciała numer taki, taki i taki. Oni te ciała mieli bardzo dokładnie pomierzone. Waga, wzrost, kolor włosów, w co ubrani, jaki zegarek mieli. I uporządkowane w tabelkach. Rosjanie w ciągu bardzo krótkiego czasu zrobili gigantyczną robotę. Ściągnięto ludzi z całej Rosji. Nieprawdopodobne, jak oni pracowali" - opowiada.
Nie była w stanie jednak zidentyfikować ciała męża. "Pomyślałam o szczątkach, które podobno były nie do zidentyfikowania. Poszłam jeszcze raz.(...) Zażądałam, żeby mi pokazano ubrania, które były na tych szczątkach. Doprowadzono mnie do sali. Leżały na stole. Zobaczyłam but mojego męża. Byłam pewna, że jest jego. Mój mąż miał buty na futrze, nikt takich nie miał, on był jedyny, przypuszczam. Mój mąż wyjeżdżał co roku do Smoleńska i zdawał sobie sprawę, że w Smoleńsku o tej porze będzie zimno. Że nawet śnieg może jeszcze leżeć".
Wtedy odzyskała spokój wewnętrzny. "Nigdy nie wystąpię o ekshumację. Nie mam wątpliwości".
"To nie był widok, jakiego sie spodziewałam"
"Odruchowo otworzyłam jedną chłodnię, Były półki na wyciągach. Pociągnęłam za jedną półkę, drugą, trzecią. Zamknęłam. To nie był widok, jakiego się spodziewałam. Pomyślałam, że źle trafiłam. Otworzyłam drugą chłodnię, było gorzej, w trzeciej, czwartej, piątej... coraz gorzej. Wróciłam na górę i oświadczyłam, że jeśli rosyjscy lekarze przystępują do pracy, to moi także są do dyspozycji i mogą z nimi zaczynać" - opowiada Ewa Kopacz.
Polscy lekarze zostali w Biurze Ekspertyz, a minister zdrowia wspólnie z psychologami i ministrem Arabskim pojechali do hotelu przywitać rodziny. "Wiedziałam, że moim obowiązkiem jest choć odrobinę przygotować je na to, co zobaczą.(...) Spotkaliśmy się w sali konferencyjnej. Nie mogłam przed nimi ukrywać, że to, z czym jutro się zetkną, będzie dla nich bardzo trudne do przeżycia.(...) Starałam się im przekazać, że widok, jaki zobaczą, nie będzie tym widokiem, jakiego się spodziewają. Że w wielu przypadkach to nie będzie cała postać".
Następnie opisuje, jak to wyglądało: "Rodzina czekała w holu, windą przewożono ciało w worku foliowym do sali okazań, układano na stole, bo na początku nie było jeszcze trumien, przykrywano je białym lub zielonym prześcieradłem i wtedy proszono rodzinę. Okazanie odbywało się częściami, w obecności rosyjskiego śledczego i prokuratora oraz naszego ratownika z Lotniczego Pogotowia Ratunkowego i psychologa".
"Jeśli rodzina powiedziała, że na prawej ręce jej bliskiego znajdowało się znamię czy blizna, to najpierw pokazywano tę rękę. Jeśli nad wargą - mówiła - był pieprzyk, pokazywano ten fragment twarzy. Byłam przy kilkunastu identyfikacjach i widziałam, z jaką delikatnością i starannością obchodzono się z rodzinami. By nie przeżyły szoku" - dodaje.
"Jarosław też chciał lecieć"
Była godzina 8.35. "Weszliśmy, zobaczyłam memoriał. Dla mnie było to ogromne przeżycie, te doły, te tabliczki i ogromne sosny" - opowiada Jolanta Szczypińska. "Nie chciałam stracić z oczu posła Macierewicza, więc szłam tuż za nim. Rozmawiał przez telefon. Gdy na mnie spojrzał, był bardzo blady. Pomyślałam, że to może z niewyspania, zmęczenia. Podeszłam do niego. - Pani poseł, stało się coś strasznego, katastrofa, samolot. - Awaria? - pytam.(...) - Nie, mówi, katastrofa.
"Zadzwonił do mnie znajomy i powiedział: - Wszyscy zginęli. - Ale kto? - pytam. - Nie wiem, mówią, że Jarosław też".
"Jarosław też chciał lecieć. Ale ze świętej pamięci Lechem Kaczyńskim mieli taka zasadę, że nigdy nie lecą razem. Leszek go bardzo namawiał, ale w ostatniej chwili dowiedział się, że stan zdrowia mamy się pogorszył, zdecydował więc, że zostanie" - relacjonuje dalej.
O mgle dowiedziała się z SMS-ów." Jaka mgła? Byliśmy niedaleko, piękna pogoda, żadnej mgły.(...) Funkcjonariusze rosyjscy chodzili od jednego do drugiego dziennikarza i mówili, że samolot się rozbił, bo była mgła, a pan prezydent kazał lądować.(...) Nam się to w głowie nie mieściło".
Na pytanie Torańskiej, czy rozmawiała z Jarosławem Kaczyńskim, Szczypińska odpowiada: "To już nie jest ta sama rozmowa. On już nie jest taki, jaki był. Ja też nie jestem taka sama, jaka byłam".
"Organizatorzy też stracili głowę"
"Stałyśmy na peronie i Magda (młodsza córka Andrzeja - przyp. red.) powiedziała: - Ciociu, rany boskie, jak oni wylądują w tej mgle. A ja, nieświadoma, jak prymitywnie wyposażone jest to lotnisko, przekonana, że nikt nie jest samobójcą i że najważniejsze jest bezpieczeństwo pasażerów, odpowiedziałam: - Magdusiu, taka mgła to nie jest problem, poza tym ludzie myślą. To jest lot pod specjalnym nadzorem" - opowiada Zofia Gręplowska, kuzynka Andrzeja Sariusza-Skąpskiego.
Na uroczystości katyńskie przyjechały pociągiem. Wsiadły do podstawionych autokarów i zawieziono je do lasu, na miejsce cmentarza. "Zostawiłyśmy na krzesłach nasze rzeczy i poszłyśmy zobaczyć doły śmierci, gdzie ich wrzucano po egzekucji.(...) I gdy tak chodziłyśmy, zadzwonił Magdy telefon. Dzwoniła Iza, jej starsza siostra, że w TVN na czerwonym pasku idzie informacja o katastrofie samolotu prezydenckiego. (...) Może kogoś skrzywdzę, ale to była rzecz niewyobrażalna: organizatorzy chyba też stracili głowę, cisza, żadnych oficjalnych komunikatów, i to długo..."
"Potem podano komunikat, że zaraz po mszy prosimy do wyjścia, autokary nas zawiozą na obiad, mamy na to dwadzieścia minut, potem od razu wsiadamy do pociągu, pociąg ma specjalny status i najszybciej jak to możliwe wracamy do Polski. Nic o ofiarach śmiertelnych" - czytamy w książce "Smoleńsk".
"Nikomu nie było łatwo"
Psycholog Żaneta Kulerska w sobotę po godzinie 14 była właśnie na Krakowskim Przedmieściu, żeby zobaczyć, co się dzieje, gdy zadzwoniła do niej pani minister Kopacz." Pytała, jaka grupą psychologów dysponuję. Powiedziałam, że tak od ręki oprócz mnie jest jeszcze czterech psychologów" - mówi.
I relacjonuje dalej: "W pomieszczeniu, gdzie były ciała, nie byłam. Każdy z nas sam decydował, czy chce wejść z rodzinami, czy nie. Dobry psycholog to skuteczny psycholog, który jest w stanie pomóc. A oglądanie zwłok to narażanie się na traumatyzację, niczemu by to nie służyło".
"Przeżywaliśmy razem z rodzinami ich tragedię. Często pojawiały się łzy, Raz nawet wyszłam w trakcie rozmowy z prokuratorem, to były tak silne emocje. Powiedziałam: - Przepraszam, muszę na chwilę wyjść. Wzięłam głębszy oddech i wróciłam. Nikomu nie było łatwo" - stwierdza.
"Dobry człowiek"
"Długo trwało zanim samolot przyleciał i zanim wyniesiono trumny. Każdą żołnierze wynosili z samolotu, ustawiali na postumencie, podchodziła rodzina, modlitwy, pożegnania. Jakaś kobieta z tyłu, za mną, powiedziała: - Nigdy tak potwornie nie zmarzłam. Przemawiał też premier Tusk. I o każdym potrafił w kilku prostych słowach powiedzieć, coś nie tylko pozytywnego, ale najważniejszego. O moim mężu: 'Wrócił Stanisław Komorowski, wiceminister obrony narodowej. Wybitny dyplomata. Dobry człowiek'. Poczułam ścisk w gardle. Dobroć była jego najważniejszą zaletą" - wspomina Ewa Komorowska, wdowa po Stanisławie Komorowskim.
"I nagle słyszę za sobą kobiecy głos, ten sam: - A premier to nawet nie podszedł do nas, by złożyć kondolencje.
Pomyślałam: przecież żeby podszedł i każdej z rodzin poświęcił tylko dwie minuty, tylko dwie, to stałabyś na tym potwornym zimnie jeszcze godzinę".
Najbardziej rozzłościła ją krytyka pomysłu, żeby trumny przewieziono na Torwar. "Ci posłowie, którzy krzyczeli w Sejmie, że hala sportowa była dla nich niegodnym miejscem, raczej na Torwarze nie byli. Torwar został zamieniony w przepiękny wielki kościół, o nieprawdopodobnym nastroju" - mówi.
Pogrzeb na Wawelu
Jacek Najder, w latach 2008-2011 wiceminister spraw zagranicznych, w rozmowie z Torańską wspomina pogrzeb na Wawelu: "Naszą rolą, grupy z MSZ, była obsługa delegacji zagranicznych. Z obszaru, za który odpowiadam, miało być kilka delegacji, w tym prezydent Obama, emir Kataru, premier Maroka. Przyleciał tylko premier Maroka.(...) Nagle koło nas zatrzymuje się kolumna samochodów. Z jednego z nich wyskakuje prezydent Gruzji Saakaszwili i zaczyna biec pod górę. Przyjechał dosłownie w ostatniej chwili, kondukt docierał właśnie na Wawel, do bramy było ze 30-40 metrów. Minister Michał Kamiński go zauważył i zbiegł. Kondukt się zatrzymał i razem do niego dołączyli.
Pomyślałem, że gdyby ktoś chciał kiedyś kręcić film o pożegnaniu przyjaciela, to taka scena byłaby bardzo wymowna i wyrazista" - stwierdza.
(evak)