Samotność Putina. Wokół niego zostali tylko potakiwacze, którzy do wojny prą z całych sił [ANALIZA]
Zaatakują czy nie zaatakują? Wiele wskazuje na to, że decyzję o ataku na Ukrainę Putin podejmie sam, gdyż po ponad 20 latach rządzenia uznaje się za jedyną osobę zdolną definiować interesy narodu rosyjskiego. Ludzi, którzy mogliby mu się jakkolwiek sprzeciwić, dawno już wyeliminował ze swojego otoczenia.
Przy Putinie zostali tylko "doradcy", którzy są bardziej putinowscy niż on sam. To sytuacja ogromnie niebezpieczna. Tym bardziej, że trzech polityków, którzy mają dziś najlepszy dostęp do ucha Putina, prze do wojny z Ukrainą z całych sił.
Przez długie lata panował pogląd, że Putin jest emanacją klanu rosyjskich służb specjalnych. Ten bezbarwny, pozbawiony charyzmy były podpułkownik KGB, człowiek niemal przezroczysty, według powszechnej opinii musiał mieć poparcie kogoś wyżej w strukturach, by zostać wyznaczonym za następcę tronu. W Rosji było przecież co najmniej kilkuset podobnych "załatwiaczy", którzy w cieniu swoich patronów ogarniali co trudniejsze sprawy. O ironio, Borys Jelcyn przez pewien czas jako swojego następcę widział Borysa Niemcowa, polityka z krwi i kości, który nie unikał kontaktu z narodem. Tego samego Niemcowa, który w 2015 roku został zastrzelony pod murami Kremla, dosłownie pod nosem Putina, a zleceniodawców zabójstwa do dziś "nie udało się" odnaleźć.
Świadkowie Putina
Rosyjski reżyser Witalij Manskij w 2019 roku nakręcił dokument "Świadkowie Putina" na podstawie materiałów, jakie zebrał, gdy był jeszcze jego nadwornym filmowcem. W jednej ze scen z wieczoru powyborczego w 1999 r. widać triumfującego rosyjskiego prezydenta otoczonego sztabem i najbliższymi współpracownikami. Nieco ponad 20 lat później okazuje się, że z tych kilkudziesięciu osób przy Putinie został tylko Dmitrij Miedwiediew, były prezydent, który zresztą został przesunięty z funkcji premiera na drugorzędne stanowisko wiceszefa Rady Bezpieczeństwa. A sam został z dnia na dzień zastąpiony absolutnie bezbarwnym urzędnikiem Michaiłem Miszustinem.
Takie odsunięcie w cień to jednak nie najgorszy los. Niektórzy współtwórcy sukcesu Putina wyjechali z kraju lub przeszli do opozycji. Co najmniej kilku zginęło. W scenie z wieczoru powyborczego koło Putina widać m.in. promieniującego szczęściem oligarchę Borisa Bieriezowskiego, który jest uważany za jednego ze sprawców dojścia rosyjskiego polityka do władzy. On z kolei skończył powieszony w 2013 r. na własnym szaliku w londyńskim hotelu.
Zobacz też: Biden wysyła żołnierzy do Polski. "Wiele osób w Polsce poddawało to w wątpliwość"
Przez kolejne lata Putin zdążył dwukrotnie wymienić szefa FSB i premiera. Wielokrotnie zmieniał szefa swojej administracji. Za każdym razem są to ludzie coraz mniej wyraziści. Teraz np. na czele prezydenckiej administracji stoi były szef Aparatu Rządu Federacji Rosyjskiej Anton Wajno. Bezbarwny urzędnik, którego chyba jedyną ekstrawagancją w życiu było złożenie patentu na "nooskop", urządzenia mającego rzekomo na celu kontrolowanie wszystkich procesów na ziemi.
"Ostateczną decyzję podejmie prezydent Federacji Rosyjskiej"
Gleb Pawłowski, niegdyś strategiczny doradca Putina, dziś twierdzi, że Putin od ostatnich wyborów w 2018 r. wierzy, że sam jest autorem swojego sukcesu i przestał zwracać uwagę na swoje otoczenie. Jeśli to prawda - a widać, że rosyjski prezydent coraz bardziej oddala się od rządzenia rozumianego jak administrowanie i idzie w stronę metapolitycznych, ponadnarodowych operacji - to można uznać, że faktycznie podejmuje decyzje sam.
"Ostateczną decyzję podejmie prezydent Federacji Rosyjskiej" - to zdanie jak mantra pojawia się w wypowiedziach kremlowskich urzędników, gdy np. mówią o wojnie z Ukrainą. Wiem też skądinąd, że te słowa powtarzają rosyjscy urzędnicy MSZ w prywatnych rozmowach i wcale nie jest im do śmiechu.
"Too big to fall"
Jest to sytuacja daleko bardziej niebezpieczna - a także odmienna - od tego, jak sprawy się miały nawet w czasach ZSRR po śmierci Stalina, gdy sekretarz generalny komunistycznej partii nie był emanacją jakiegoś efemerycznego ludu, ale był wyłaniany na drodze partyjnych rozgrywek. Był niemal bogiem, to fakt, ale obok niego funkcjonowało też biuro polityczne, z którym jakoś musiał się liczyć. A ono było nawet w stanie odsunąć od władzy Nikitę Chruszczowa. Silną rolę odgrywała również komunistyczna ideologia, która w porównaniu do współczesnej rosyjskiej "płynnej doktryny państwowej" stanowiła niemal monolit.
Putin nie musi liczyć się z żadną strukturą, nie jest emanacją partii, ale własnych wyobrażeń na temat tego, czego chce naród.
A czego naród chce w Rosji, gdzie nie ma wolnych wyborów, rosyjska elita rządząca dowiaduje się z telewizji, którą sama kontroluje. Rosyjski prezydent zazdrośnie strzeże tego systemu monowładztwa. Stał się "too big to fall" (z ang. zbyt wielki, by upaść), jak amerykańskie banki w czasie globalnego kryzysu finansowego.
Można więc założyć, że Władimir Putin faktycznie uważa, iż może dysponować losem swojego narodu, za którego uosobienie się uważa. Czuć było to zwłaszcza, gdy rosyjski prezydent stwierdził w jednym z wywiadów, że gdy Krym "powracał do macierzy", był gotowy użyć nawet broni jądrowej, gdyby ktoś chciał pokrzyżować jego plany.
W takiej sytuacji polityka zaczyna być kwestią coraz bardziej osobistą, gdzie ludzkie obsesje wchodzą na poziom państwowy. Putin pogrąża się coraz bardziej w marzeniach o odrodzeniu ZSRR, którego upadek w jego opinii był przecież "największą katastrofą XX wieku". W lipcu ubiegłego roku Putin opublikował artykuł "O historycznej jedności Rosjan i Ukraińców", który dobrze obrazuje te fantazje o odrodzeniu imperium. W tekście odwołał się do mieszanki rosyjskiej historii i zestawu mitów, wręcz historycznych bajek udowadniających, że Ukraińcy to w istocie Rosjanie.
Bardziej putinowscy niż sam Putin
Co warte odnotowania, trzy miesiące później Dmitrij Miedwiediew, uchodzący za kremlowskiego liberała, napisał artykuł już otwarcie obrażający Ukraińców i w pogardliwy w sposób odnoszący się do żydowskich korzeni Wołodymyra Zełenskiego. Można więc przypuszczać, że Kreml ogarnęła przypadłość struktury decyzyjnej zwana "grupowym myśleniem".
To pojęcie ukute podczas analizy kryzysu w Zatoce Świń, w czasie którego zorganizowana przez CIA w 1961 r. próba obalenia Fidela Castro zakończyła się kompletną klapą. Porażka wynikała m.in. z tego, że ówczesny amerykański prezydent John Kennedy i jego doradcy wpadli w pułapkę wzajemnego potwierdzania swoich wyobrażeń i przymykania oczu na wszelkie fakty, które tym wyobrażeniom przeczyły. Stało się tak, choć przecież w USA mieliśmy do czynienia z demokratycznymi władzami. W przypadku Rosji mamy jednak do czynienia z przywódcą, który ostatnie 20 lat spędził, tworząc wokół siebie wianuszek ludzi, którzy nauczyli się rozumieć w lot, co siedzi w głowie lidera i automatycznie dostosowywać do tego swoje opinie.
Pisał też o tym ostatnio "New York Times", który bywa dobrze zorientowany w tajnych danych amerykańskiego wywiadu. Amerykański dziennik konstatuje, że Putina otoczyła "partia wojny" - trzech bliskich współpracowników-jastrzębi: Siergiej Narszykin, szef wywiadu wojskowego, Siergiej Szojgu, szef MON, oraz Nikołaj Patruszew, sekretarz rady bezpieczeństwa. Ta trójca ma z całych sił przeć do wojny. I są podobno w swojej agresywności nawet bardziej putinowscy niż on sam.
"Szalony człowiek" Europy?
Możliwy jest też jednak inny scenariusz - że taktyka Putina, stawiania przez niego coraz bardziej absurdalnych żądań pod adresem Zachodu i Ukrainy, może być strategią na tzw. szalonego człowieka. To termin ukuty w USA w czasie prezydentury Richarda Nixona, który postanowił zwalczać ZSRR, przekonując jego kierownictwo, że jest człowiekiem szalonym i nieobliczalnym. Jednak była to z jego strony tylko gra, o czym doskonale wiedzieli jego doradcy i wysłannicy na Kreml, którzy sami ten obraz współtworzyli. Czy jest tak również w przypadku Putina i jego ekipy - o tym dowiemy się, niestety, dopiero po fakcie.
Jest to dziś zresztą najważniejsze pytanie - czy to, co robi rosyjski przywódca i jak podejmuje decyzje, jest tylko teatrem czy realną groźbą? Historia uczy, a Zachód tę kosztowną lekcję odrobił po I wojnie światowej, że zgromadzenie przy granicy przeciwnika olbrzymich sił prowadzi do usztywnienia stanowisk. Zwykła logika polityczna, gdy kalkuluje się zyski i straty, zostaje wyparta przez logikę militarną, zwłaszcza że w takiej sytuacji łatwo o prowokacje. A od tego tylko jeden krok do wojny. I na razie wydaje się, że Zachód zrozumiał tę prawdę, dając do zrozumienia Kremlowi, że za agresję przyjdzie mu zapłacić ogromną cenę.
Jakub Biernat - dziennikarz TV Biełsat od lat zajmujący się tematyką Białorusi i krajów postsowieckich. Jego wywiady, reportaże i opinie dotyczące regionu pojawiały się na łamach najważniejszych polskich gazet i czasopism. Sympatyk myśli politycznej Jerzego Giedroycia.
Przeczytaj też:
WP Wiadomości na:
Wyłączono komentarze
Jako redakcja Wirtualnej Polski doceniamy zaangażowanie naszych czytelników w komentarzach. Jednak niektóre tematy wywołują komentarze wykraczające poza granice kulturalnej dyskusji. Dbając o jej jakość, zdecydowaliśmy się wyłączyć sekcję komentarzy pod tym artykułem.
Redakcja Wirtualnej Polski