Był 24‑letnim pilotem. Od generała usłyszał: "Los Guadalcanalu spoczywa w waszych rękach"

Z dużej odległości to miejsce przypomina raj. Kiedy John McEniry, spędziwszy cztery i pół godziny za sterami bombowca nurkującego, pierwszy raz spogląda na Guadalcanal, myśli sobie, że to "piękna wyspa".

Źródło zdjęć: © East News | Courtesy Everett Collection

31.01.2024 15:58

Dywizjon złożony z ośmiu jasnoniebieskich samolotów zbliża się łukiem do północnego wybrzeża. McEniry odnotowuje, że wyspa jest górzysta, porośnięta lasem deszczowym, ale są na niej też trawiaste równiny i w wielu miejscach dżungla sięga aż do samego morza. Piasek na plażach wydaje mu się ciemny. Woda tuż przy brzegu jest przejrzysta jak kryształ, można zajrzeć co najmniej na kilkanaście metrów w głąb. Kołyszące się na niej łodzie i małe zakotwiczone łódki wyglądają tak, jakby unosiły się w powietrzu. W dodatku tu, tak blisko równika, powietrze też wydaje się wyjątkowo czyste. Tak, ta wyspa naprawdę przypomina "wyjątkowo spokojne miejsce".

Potem McEniry dostrzega grupę dużych, nieruchomych okrętów, a jeszcze chwilę później lotnisko - zionie niczym duża, nierówna wyrwa w dżungli. Jednostka lotnicza Johna nosi umowną nazwę "Cactus". Osiem dwumiejscowych bombowców zmienia ustawienie i teraz samoloty lecą w linii. McEniry zdaje sobie sprawę, że muszą wylądować szybko, jeden za drugim, bo Japończycy są blisko. Oba pasy startowe i otaczające je zielone pola są poznaczone drobnymi punktami niczym zasypane kratery.

McEniry ma też świadomość, że sytuacja na wyspie jest krytyczna, i że lotnisko, które ma przed oczami, jest wyjątkowo niebezpieczne. On i jego towarzysze mają zluzować dywizjon, który poniósł ciężkie straty: z 41 pilotów przybyłych na wyspę miesiąc temu ostało się tylko 14 - pozostali polegli, zaginęli, zostali ranni albo ciężko zachorowali. Dywizjony przybyłe tu jeszcze wcześniej spotkał podobny los. Czy ich czeka to samo? McEniry, na którego koledzy mówią Mac, to 24-letni pilot Korpusu Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Niespełna dwa lata temu wysłuchał przemówienia wygłoszonego przez gubernatora na uniwersytecie w Alabamie. Gubernator zachęcał młodych ludzi, by przygotowali się na oddanie życia za ojczyznę. Wówczas McEniry uważał, że to bzdury. W Stanach Zjednoczonych panował pokój i tak miało zostać. America First.

Owszem, wojna się toczyła, ale po drugiej stronie kuli ziemskiej, i do tej pory Amerykanie oglądali ją tylko na ekranach kin. W tamtym czasie McEniry był również zdania, że cała ta gadanina o zagrożeniach związanych z nazizmem i potwornościach, jakich dokonywali jego wyznawcy, to gruba przesada. Wprawdzie Stany Zjednoczone ogłosiły mobilizację wojskową i tak się złożyło, że akurat jego nazwisko jako pierwsze trafiło na listę poborowych w małym rodzinnym miasteczku Johna na południu kraju, ale ponieważ prawo gwarantowało mu, że odbędzie służbę w granicach Stanów Zjednoczonych, nie poczuł się w żadnym stopniu zagrożony.

John McEniry nie jest geniuszem, ale to silny, rozgarnięty chłopak z żyłką poszukiwacza przygód. Po tym, jak kompletnie zawalił jeden z egzaminów i zdał sobie sprawę, że wkrótce i tak zostanie wezwany do odbycia służby, latem 1941 roku zaciągnął się do lotnic­twa morskiego. Rzecz jasna, wciąż nie brał pod uwagę scenariusza, w którym przyjdzie mu walczyć na wojnie. Ale to było wtedy. Teraz McEniry jest tu i nie brakuje mu zapału. Guadalcanal. Po kilku pętlach nad cieśniną przychodzi jego kolej. Chwilę później McEniry, w chmurze pyłu, ląduje bombowcem na szerokim pasie startowym lotniska. Jest około 5:00, 7 listopada.

Wszystko, co John McEniry ogląda tego sobotniego popołudnia po wylądowaniu na wyspie Guadalcanal, umacnia w nim przekonanie, że znalazł się w miejscu ogarniętym przez chaos. Na lotnisku Henderson Field nie ma hangarów, nie stoją tu nawet żadne budynki, a jedynie rzędy mocno sfatygowanych namiotów. Samoloty parkują tu i tam, bez wyraźnego systemu, zarówno na otwartej przestrzeni, jak i między wysokimi, pokaleczonymi odłamkami palmami kokosowymi, a gdzieniegdzie straszą grupki połamanych, powykręcanych i podziurawionych wraków. Część zakopanych lejów po pociskach ma przerażające rozmiary. Ustawione w szeregi długie lufy wkopanych w ziemię dział przeciwlotniczych są skierowane w górę, ku niebu. Po lotnisku jeżdżą nieśpiesznie ciężarówki i ­dżipy prowadzone przez mężczyzn z obnażonymi torsami. Panuje tu nerwowa atmosfera.

McEniry i jego radiooperator wysiadają ze swojej lśniącej maszyny i zeskakują na ziemię. Powietrze jest gorące i duszne. Wraz z pozostałymi nowo przybyłymi zostają oddelegowani do centrum dowodzenia. Mieści się ono w drewnianym bunkrze obłożonym workami z piaskiem oraz doklejonym do niego namiocie pozbawionym ścian. Pod zadaszeniem, przed dużą czarną tablicą, stoi kilka rzędów ławek. I tam McEniry dowiaduje się, jak wielkie straty poniósł jego dywizjon. Zaginęło dwóch pilotów, których znał osobiście.

Mimo wszystko nie jest to dla niego wielki wstrząs. Po pierwsze, jeszcze się nie nauczył, jak reagować na podobne wieści - zwiesić głowę i okazać smutek, czy też udawać, że nic się nie stało? Po drugie, myśli na tyle trzeźwo, by zdawać sobie sprawę, że w tych okolicznościach ludzie będą umierali. Nawet ci, których miał okazję lepiej poznać. To nieuniknione. Lecz on sam, jak miliony podobnych mu, zmierzających prosto w niepewność i mrok młodych mężczyzn, karmi się iluzją, której wyraz daje w swoich wspomnieniach: "To zawsze będzie dotyczyło kogoś innego".

Pilot bombowca John McEniry i jego towarzysze przebywający na Guadalcanalu też żyją w wypaczonym, dziwacznym świecie, w którym wszystko, co się widzi i słyszy, może być nieprawdą, bo mogło zostać poddane cenzurze albo okazać się zwyczajną plotką - a zatem nic nie wydaje się w pełni rzeczywiste. Nie zawsze mówi się im nawet to, co powinni usłyszeć. Potrzeba poznania choćby okrojonego lub odpowiednio ufryzowanego obrazu tego, co się stało, co się aktualnie dzieje lub co ma się wydarzyć, jest centrum owego poczucia niepewności, zarazem jednak pogłębia ona wrażenie, że zostało się schwytanym w jakąś pułapkę, stanowi się trybik w czymś wielkim i bezkształtnym, a nasze życie zostaje wystawione na ryzyko z niepojętych bądź całkiem przypadkowych powodów. Pozostaje tylko nadzieja.

Rzecz jasna, McEniry podziela te uczucia. On i jego towarzysze otrzymują rozkazy, na które "mają odpowiadać Yes, Sir i nic więcej", jak McEniry notuje w swoich wspomnieniach. Nie muszą wiedzieć, jak ich zadanie wpisuje się w większą całość. O ile ona w ogóle istnieje. Jednak tego dnia dzieje się coś niezwykłego. Milczenie zostaje przerwane.

Jest piątkowy wieczór, 13 listopada, a McEniry i jego towarzysze mają być w gotowości. Siedzą w pogrążonym w mroku dużym namiocie stanowiącym kwaterę dywizjonu, kiedy nagle do środka wchodzi generał. To nowy dowódca sił powietrznych na Guadalcanalu. Mężczyzna podchodzi do mapy obrazującej tę część Pacyfiku, po czym wygłasza mowę do żołnierzy, najpewniej zaimprowizowaną, bo zaskakująco szczerą. McEniry opisuje to tak:

Z tego, co powiedział, wynikało, że u wybrzeży wysp Shortland znajduje się dwanaście transportowców z 30 tys. żołnierzy na pokładzie, wchodzącymi w skład dywizji, która brała udział w bitwie o Singapur, i że jutro z samego rana znajdą się w odległości około 240 kilometrów od Guadalcanalu. Oznajmił, że marynarka zrobiła już wszystko, co było w jej mocy, żeby ich zatrzymać, ale teraz między nimi a wyspą są już tylko nasze bombowce i jeśli ich nie pokonamy, trudno będzie mówić nawet o ewakuacji. Zakończył przemowę słowami: "Los Guadalcanalu spoczywa w waszych rękach i mamy pewność, że każdy z was da z siebie wszystko". Dla chorążego, który ani trochę nie wierzył w naszą wygraną, był to naprawdę bardzo dramatyczny moment.

Nie tylko McEniry jest pod tym względem pesymistą. W zależności od tego, ile ktoś wiedział, był albo załamany, albo zdesperowany. Wielu poważnie się obawia, że bitwa o Guadalcanal skończy się kolejną amerykańską porażką. Morale żołnierzy mogłoby być lepsze.

Później tej nocy lotnisko zostaje ostrzelane przez japońskie krążowniki i niszczyciele znajdujące się w cieśninie. To już reguła. Noce należą do Japończyków. Dla McEniry’ego to całkiem nowe doznanie: nadlatujące pociski "brzmią jak przejeżdżający tuż nad głową pociąg towarowy". Zagubiony, szuka schronienia w bunkrze pełnym ludzi. Pociągi przetaczają się jeden po drugim, aż trzęsie się ziemia.

Po półtorej godziny i po tym, jak na lotnisko spadło 1300 pocisków, McEniry i jego towarzysze omijają zygzakiem pojedyncze pożary i sterty buchające oparami kordytu. Lotnisko i jego najbliższa okolica od dawna są jednym wielkim śmietniskiem pełnym wojennych odpadów. Teraz wygląda to jeszcze gorzej niż do tej pory. I kiedy McEniry wreszcie dociera do miejsca, w którym stoją bombowce jego dywizjonu, stwierdza ze zdziwieniem, że prawie wszystkie są nieuszkodzone. 14 listopada, gdy tylko wstaje słońce, podrywa się z ziemi pierwszy z nich. Ich załogi wiedzą, o co toczy się gra.

Peter Englund, Wydawnictwo History

Fragment pochodzi z książki "Punkt zwrotny. Listopad 1942. 40 osobistych historii z najważniejszego miesiąca II wojny światowej" Peter Englund, Wydawnictwo History

© Materiały prasowe
Źródło artykułu:Wydawnictwo History
Wybrane dla Ciebie