Patoinfosfera
Niepokoje społeczne są immanentną częścią czasów wielkich zmian, przełomu, jaki dzieli stary porządek od nowego. Nie inaczej jest i tym razem, bo chyba nikt nie ma już żadnych wątpliwości, że żyjemy w czasach powstawania nowego ładu o jeszcze nieokreślonym kształcie. Wykuwany jest nie tylko w zaciszu gabinetów, na polach bitew czy w wieżowcach finansjery, ale także na ulicach miast. Bardzo często to właśnie sfrustrowani obywatele nadają kierunek zmianom i określają ich dynamikę.
18.05.2023 14:10
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Ten materiał prezentujemy w ramach współpracy z Patronite.pl. Filip Dąb-Mirowski jest publicystą i analitykiem. Pisze głównie o bieżących wydarzeniach w polityce międzynarodowej i zmianach w globalnym układzie sił. Publikuje pod marką Globalna Gra. Możesz wspierać autora bezpośrednio na jego profilu na Patronite. Pierwsza publikacja tekstu: 20.12.2020
Wielokrotnie wracam w tekstach do lat 2007-2009 i skutków światowego kryzysu finansowego, tzw. Wielkiej Recesji. Uważam ją za jedną z pierwotnych przyczyn całego szeregu następstw, które w kolejnych latach doprowadziły m.in. do wybuchu Arabskiej Wiosny, upadku gospodarczego południowej Europy czy utracenia hegemonicznej pozycji przez USA. Jednakże bezpośrednim, natychmiastowym skutkiem kryzysowej pauperyzacji szerokich mas oraz złamania kontraktu społecznego był wybuch powszechnych protestów, których głównym narzędziem stały się tzw. media społecznościowe (social media).
W służbie wolności
Podkreślam tutaj słowo "narzędzie", czyli (wirtualny) przedmiot, za pomocą którego zainteresowani działalnością protestacyjną ludzie mogli wymieniać informacje, organizować się i koordynować działania z szybkością i sprawnością dużo większą niż ewentualne kroki prewencyjne podejmowane przez służby policyjne. Tak powstał ruch "Occupy Wall Street" czy późniejsza "Tea Party".
Kończyła się pierwsza dekada XXI wieku, a Facebook, Google, Twitter i YouTube były nadal młodymi serwisami. W tym samym czasie światowe rynki zalane zostały przez produkowane w Azji, dostępne na każdą kieszeń telefony komórkowe nowej generacji. Rozwój technologiczny wyposażył je w aparat o wysokiej rozdzielczości oraz kolorowy wyświetlacz. Nieco upraszczając można powiedzieć, że odtąd każdy obywatel, nawet ten w krajach rozwijających się, w których dobrze wyposażony komputer stanowił rzadki towar luksusowy, mógł nagrać zdarzenie, będąc bezpośrednio na miejscu i natychmiast przekazać film do milionów użytkowników na całym świecie. Tradycyjne metody reżimów, polegające na tuszowaniu popełnionej zbrodni poprzez zastraszenie świadków, stały się bezużyteczne. Autora można było co prawda zatrzymać, ale raczej nie szybciej niż trwało przesłanie nagrania do serwisu YouTube. Tak to wyglądało w przypadku inicjującej destabilizację Bliskiego Wschodu Tunezji (sprawa Mohammeda Bouazizi), protestów w Egipcie czy Syrii.
Członkowie wszelkich ruchów obywatelskich byli zachwyceni, a autorytarni despoci przerażeni. Nigdy wcześniej wolność przepływu informacyjnego nie była tak pełna, a komunikacja międzyludzka tak łatwa. Ale tak jak wynalazek Alfreda Nobla, choć pomocny w budownictwie czy górnictwie, okazał się zabójczy na polach bitew, tak jasnym stało się, że media społecznościowe wykorzystywane są nie tylko w celach pokojowych, ale też jako narzędzia walki i to nie tylko w znaczeniu politycznym, ale i wojskowym. Już w kilka lat po arabskich rewoltach walnie przyczyniły się do referendalnej wygranej zwolenników brexitu w Wielkiej Brytanii czy zdobycia przez Donalda Trumpa fotela prezydenckiego. W obu przypadkach chodziło o wykorzystanie m.in. Facebooka do pozyskania zbieranych przez tę aplikację informacji o użytkownikach, które następnie użyto, by sprowokować ich do określonego działania - głosowania w określony sposób.
Nowy typ wojny
Rozstrzygnięcia różnorakich procesów wyborczych lat 2015-2017 wyraźnie pokazały, że media społecznościowe stały się wysoce skuteczne w realizacji założonych celów polegających na sterowaniu nastrojami wybranej części obywateli danego kraju. Beneficjentami tych działań były działające w sposób legalny np. polski PiS czy amerykańska Partia Republikańska. Największym zagrożeniem okazała się jednak ingerencja z zewnątrz, co udowodniła nam polityka Federacji Rosyjskiej. Szczególnie niebezpieczne stały się operacje dezinformacyjne prowadzone przez wyspecjalizowane służby, które w koordynacji z instrumentami propagandy medialnej (telewizją, gazetami, serwisami informacyjnymi) były w stanie doprowadzić do faktycznej destabilizacji sytuacji społecznej w danym państwie (np. w Polsce, Francji, Hiszpanii, Włoszech, USA). W sensie praktycznym takie działania stanowią nowy typ wojny, co zresztą zostało w ostatnich latach uwzględnione w aktualizacjach doktryn wojskowych poszczególnych państw.
Emblematycznym wręcz epizodem walki informacyjnej był kryzys pandemiczny wykorzystany przez aktorów polityki międzynarodowej do dyskredytowania konkurentów (np. obarczania winą za pandemię) i podkopywania wiary obywateli w otaczającą ich rzeczywistość. Po wybuchu wojny rosyjsko-ukraińskiej, działania te natychmiast zmieniły tematykę z "pandemicznej" na "wojenną". Wykorzystanie szczególnej popularności teorii spiskowych, wywołało zjawisko nazywane "infodemią" – zalewu fałszywych informacji dotyczących pandemii. Zatrzymajmy się na chwilę przy nim, po to by zrozumieć jak destrukcyjny wpływ miało na codzienne życie odbiorców tych treści. Jedni wierzyli, iż sieć 5G wywołuje chorobę, za którą niesłusznie wini się wirusa (więc palono maszty nadawcze). Drudzy, że epidemia jest tylko wymysłem medialnym i tak naprawdę nie istnieje (więc nie stosowali się do żadnych obostrzeń albo atakowali punkty medyczne). Jeszcze inni, że pandemia jest celowym działaniem rządu światowego zmierzającego do depopulacji globu.
Jednak, kreatywne wprowadzanie narracji mającej siać chaos wśród podatnej części populacji za pośrednictwem mediów społecznościowych stanowi tylko część problemu. Wpływ mechanizmów zaszytych w naszych telefonach komórkowych czy aplikacjach dotyczy przecież nie tylko marginalnych grup wierzących, że ziemia jest płaska. Agregacja danych pozwala równie skutecznie oddziaływać na osoby o poglądy dużo bardziej racjonalnych i umiarkowanych. W ten sposób doszliśmy do momentu, w którym na porządku dziennym są różnorakie zmagania administratorów serwisów i organów państwowych polegające na zwalczaniu tzw. farm trolli, fałszywych kont i grup użytkowników, których jedynym zadaniem jest kreowanie "ruchu komunikacyjnego" kolportującego określone, najczęściej całkowicie nieprawdziwe lub przeinaczone informacje. Zajmują się tym nie tylko służby specjalne, ale także partie polityczne czy twórcy blogosfery (influencerzy, autorzy blogów, streamerzy). Przykłady tych działań z przeszłości to np. amerykańska sprawa PizzaGate, czy cała subkultura QAnon.
Niespodziewany dylemat społeczny
Sprawa stała się szerzej znana dzięki artykułom prasowym opublikowanym jednocześnie przez Wired, The Observer i The New York Post w kwietniu 2018 roku. Opisywano w nich działalność firmy Cambridge Analityca, która na zlecenie polityków opracowywała profile psychologiczne wyborców w oparciu o dane dostarczone przez Facebooka. Zebrano je i wykorzystano bez wiedzy zdecydowanej większości użytkowników, których miało być nawet ponad 80 milionów w samych tylko Stanach Zjednoczonych (tę samą technikę stosowano w wielu innych państwach). Ostatecznie, to nie korzystająca z legalnie dostępnych narzędzi CA okazała się winna nadużyć, a właśnie Facebook, którego w lipcu 2019 roku Federalna Komisja Handlu ukarała grzywną w wysokości 5 mld USD. Mark Zuckerberg i inni przedstawiciele firmy tłumaczyli, że cała sprawa nie była wynikiem celowego działania, a jedynie dziury w oprogramowaniu. Była to jednak tylko część prawdy. Zuckerberg i jemu podobni ani słowem nie zająknęli się bowiem o istocie prowadzonych przez nich serwisów, które ani nie są w rzeczywistości darmowe, ani nie polegają na swobodnym dzieleniu się treścią przez użytkowników.
To właśnie kryzys epidemiczny ujawnił jeszcze coś, z czego być może nie do końca zdawaliśmy sobie sprawę. Nie wszystkie teorie spiskowe i nie każdy tzw. fake news inspirowany jest jako część operacji dezinformacyjnej. Okazało się, że sama konstrukcja mediów społecznościowych niejako agreguje takie informacje i sama tworzy bańki filtrujące* promujące dezinformację.
(* termin ukuty przez E. Parisela w wydanej w 2011 roku książce "The Filter Bubble: What the Internet Is Hiding from You").
Coś co w marketingu od lat nazywano kolokwialnym zwrotem "szczucie seksem" (odniesienie do reklamy wizualnej przedmiotowo eksponującej kobiecą seksualność jako jej główną treść – np. w reklamach opon samochodowych, olejów silnikowych itd.), a w Internecie znano jako "click bait" (zachęcanie do kliknięcia w wiadomość poprzez sensacyjny, często nieprawdziwy, nagłówek) stało się sensem działania zdecydowanej większości aplikacji i serwisów internetowych. Nie nadbudową, ale właśnie twardym jądrem, wokół którego skonstruowane jest wszystko inne. Dlatego sama mechanika serwisów ma po pierwsze – utrzymać aktywność użytkownika, po drugie – zmusić go do responsywności (response demand). Czyni to poprzez nieustanne odwoływanie się do emocji. Każde przewinięcie ekranu, każde kliknięcie, wyszukanie, obejrzana grafika czy film są przetwarzane przez algorytmy budujące obraz psychologiczny użytkownika, które następnie odpowiednio spreparowaną treścią (contentem) zmuszają go do działania. Stąd marketingowe "szczucie" czy obecne w blogosferze "klikbejtowanie" osiągnęło dziś całkiem nowy poziom wpływu informacyjnego. Zatarło granicę między reklamą – propozycją, a agitacją działającą podprogowo poza świadomością odbiorcy. Nie chodzi tu o wciskanie produktów ze sklepowych półek, a kupno części naszej tożsamości. Kawałka duszy. Jednym z narzędzi najlepiej pozyskujących uwagę użytkownika jest chiński TikTok. Zresztą częściowo zakazany w kilku państwach właśnie z uwagi na szpiegowanie odbiorców i przekazywanie informacji o nich chińskiemu rządowi.
Wiele o tym powiedziano w interesującym, częściowo fabularyzowanym paradokumencie "Social dilemma" emitowanym przez serwis Netflix (2020, reż. Jeff Orlowski). Autorzy filmu dotykają sedna problemu zaszytego w strukturze mediów społecznościowych. Przeprowadzając szereg wywiadów z ludźmi, którzy je współtworzyli, rysują obraz sposobu działania korporacji cyfrowych, tzw. BigTechu polegającemu wyłącznie na komercjalizacji samej aktywności użytkowników serwisów bądź aplikacji. Każde pozyskane w ten sposób dane stanowią taki sam surowiec jak ropa wydobywana z podziemnych złóż. Są przetwarzane, a następnie sprzedawane odbiorcom, do których najczęściej należą różnoracy reklamodawcy choć nie tylko. To dlatego nie pobierają one opłat pieniężnych od korzystających ze swoich usług. Bardziej dochodowa niż abonament lub jednorazowe świadczenie jest ich nieustanna i niczym nieograniczona eksploatacja. Jedna z występujących w dokumencie osób przyrównuje tę sytuację do losów ludzkości w filmie "Matrix", bezdusznie wykorzystywanej przez złowieszcze maszyny. Z opłakanym skutkiem dla naszej psychiki.
Ta mieszanka algorytmów, pazerności BigTechu i nieustannie prowadzonej wojny informacyjnej staje się istną bombą atomową odpaloną w relacjach społecznych. Niszczycielską siłą, której nie da się do końca kontrolować. A problem nabrzmiewa jeszcze bardziej wskutek rozwinięcia się technologii Sztucznej Inteligencji, pozwalającej na coraz lepsze fałszowanie rzeczywistości.
Nieplanowana autodestrukcja
Specjaliści mówią o "króliczej norce" (od "Alicji w krainie czarów" L. Carrolla), czyli takiej interakcji algorytmów z użytkownikiem, która ciągnie go za sobą ku nowym informacjom, bez ustanku i coraz dalej. Zaczynamy, klikając w jeden materiał, który nas interesuje, a nagle spostrzegamy, że po kliknięciu w kilka kolejnych odnośników czytamy już coś zupełnie innego, podczas gdy niepostrzeżenie minęła godzina. Duże znaczenie ma tutaj poczytność materiału (tzw. lepsza klikalność), a przeważnie są to treści kontrowersyjne, seksualne lub w inny sposób polaryzujące opinie. Jednym słowem takie, które generują skrajne emocje. Serwisy więc automatycznie eksponują tego typu treści ponad te bardziej stonowane i racjonalne. Jeśli dołożymy do tej układanki jeszcze śledzenie naszych preferencji, szybko staje się jasne, dlaczego tak łatwo tworzone są zamknięte bańki i dlaczego pozostają tak szczelne.
O skuteczności metody wybierania treści preferowanych przez użytkownika stanowi paradygmat kontekstowy (np. EdgeRank w Facebooku). Upraszczając, jeśli w wyszukiwarce wpiszemy słowo "apple", to algorytm ma rozpoznać czy będziemy zainteresowani owocem, komputerem czy gazetą z Hongkongu. Z tego mechanizmu korzystają wszystkie serwisy, nie tylko stworzony do tego pierwotnie Google, ale też raczący nas filmami Netflix, sprzedający coś Amazon, czy nawet wożący nas Uber. Mamy otrzymywać to czego potrzebujemy. A czego potrzebujemy? Oczywiście coś podobnego do tego co już mieliśmy.
W wyniku połączenia swoistej tabloidyzacji przekazu z algorytmami serwującymi nam treści, korzystając z mediów społecznościowych poddawani jesteśmy radykalizacji, a następnie poprzez komercjalizację kontaktów międzyludzkich (stykanie się jedynie ludzi w jakimś stopniu podobnych) zamykani we własnych sferach informacyjnych, w których wzajemnie utwierdzamy się w arbitralnie przyjętej wizji świata. Nie ma tu miejsca na żaden otwarty dyskurs ani kontakt z alternatywnymi poglądami. Każdorazowe wychylenie się z własnej bańki i zajrzenie do innej, kończy się wściekłą awanturą. Nie chodzi przecież o zgłębienie problemu, a tylko sensacyjność skrótu. Nie o racjonalność, ale o skrajną emocję, która napędza interakcje. Bombardowani dramatycznymi doniesieniami użytkownicy danej sfery zaczynają żyć w oblężonej twierdzy, reagując na każdą informację sprzeczną z ich światopoglądem, jak na zamach na ich jestestwo. To wieczna wojna, w której nie bierze się jeńców. Dialog w takich warunkach jest zupełnie niemożliwy, a osoby o umiarkowanych poglądach, starające się zrozumieć i ważyć racje wszystkich stron sporu, są wściekle zwalczane przez pozostałych.
Szaleństwo? To jeszcze nic. Im większy postęp technologiczny, tym problem robi się poważniejszy. Do legendy przeszły już doniesienia o "podsłuchiwaniu" użytkowników przez urządzenia Apple czy Google, a przecież weszliśmy w erę Internetu rzeczy (Internet of Things), w którym każde urządzenie komunikuje się z innymi poprzez sieć. Sam mam piekarnik z funkcją WiFi (sic!). To oznacza, że nie potrzebny jest żaden despotyczny rząd, byśmy byli bezustannie inwigilowaniu. Taka jest po prostu konstrukcja cyfrowego świata.
To samorealizująca się katastrofa.
Nie doceniamy zagrożenia, ponieważ skala postępu technologicznego daleko przewyższa zdolności adaptacyjne społeczeństwa. Nigdy wcześniej ludzkość nie była w takiej sytuacji, wobec czego nie potrafimy wyobrazić sobie, jakie skutki niesie kompletna zmiana naszych codziennych zachowań powodowana technologią. A przecież to, jak wyglądał zestaw przeciętnych czynności wykonywanych przez nas każdego dnia, czy też sposób interakcji międzyludzkiej, są kompletnie inne od tego, co robiliśmy niecałe dwadzieścia lat temu. Czy wtedy też po przebudzeniu sięgaliśmy od razu po telefon? Czy w każdej wolnej chwili przewijaliśmy ekran w poszukiwaniu wiadomości o znajomych?
Być może na głęboką refleksję czekalibyśmy jeszcze długie lata, gdyby nie rozchwianie globalnego porządku oraz jego niespodziewany akcelerator, jakim stała się pandemiczna rzeczywistość. Przyspieszenie całego procesu związanego z destrukcją tkanki społecznej otworzyło wielu ludziom oczy na nieprawdopodobny zasięg bezrefleksyjnie wykreowanego zagrożenia. Otóż w czasach epidemii zamknięci zostaliśmy w domach, co odcięło nas od całej reszty społeczeństwa, od swobodnej z nim interakcji. Co gorsza, dla wielu osób ten stan trwał dłużej niż tylko czas zagrożenia zdrowotnego. Wiele zawodów przeszło w zdalny tryb pracy, a przecież poza samym wykonywaniem odpłatnego zlecenia, wielką wartością posiadania pracy była interakcja z drugim człowiekiem. Często takim, z którym nie moglibyśmy nawiązać bliższej znajomości w żadnych innych warunkach. Ile powstało w ten sposób przyjaźni? Ile małżeństw? To dlatego, że sama natura tej koniecznej czynności życiowej mobilizuje do przebijania własnej strefy komfortu, wychodzenia poza schemat, poza naszą bańkę. Szczęśliwie, trend wypychania pracowników na pracę zdalną uległ ograniczeniu, a nawet nieco cofnął się po ustąpieniu epidemii.
Konkluzja
Pora na podsumowanie. Oto narzędzie, które dekadę temu posłużyło walce z niesprawiedliwością stało się samoczynnym rozsadnikiem siejącym niezgodę i destabilizację. Jego niezaprzeczalnie pozytywne walory uległy znacznemu wynaturzeniu. Technologia mająca zbliżać do siebie ludzi poprzez swobodną komunikację okazała się ich dzielić w stopniu uniemożliwiającym porozumienie. Wychowane na mediach społecznościowych pokolenie, zamiast być pierwszymi ludźmi nie znającymi granic, staje się emocjonalnymi kalekami z chroniczną depresją i brakiem umiejętności w budowaniu relacji międzyludzkich. A cały ten społeczno-cyfrowy ambaras koncertowo współgra z rozpadem światowego porządku, rywalizacją mocarstw i kryzysem tożsamościowym demokracji liberalnej.
W czasach wielkich przeobrażeń w porządku światowym, napięć i zmian prowadzących do tarć między szeroko pojętymi grupami interesów (polityków, państw, organizacji, części społeczeństwa danego kraju itd.), media społecznościowe działają jak zapalnik radykalizując spory, które w innych okolicznościach mogłyby samoczynnie wygasnąć, albo przebiegać w sposób zdecydowanie spokojniejszy. Znakomitym przykładem ilustrującym to zjawisko były protesty w związku ze śmiercią Georga Floyda (maj-listopad 2020), które choć całkowicie specyficzne dla USA (kontekst rasowy, brutalność policji, kryzys społeczny) rozlały się w geście karkołomnie pojętej solidarności także na inne kraje. W tym te nie mające nic wspólnego z rasizmem, ani nawet nie posiadające przeszłości kolonialnej (np. Polska, Dania, Austria). Ich przeniesienie w tak dosłownej formie, łącznie z dewastacją pomników, stanowiło efekt bańki medialnej osób (przeważnie młodych) kształtowanych przez anglojęzyczną infosferę i niepotrafiących w sposób krytyczny przetwarzać otrzymywanych w ten sposób informacji.
Dlaczego opisany problem jest aż tak poważny nie tylko społecznie ale i politycznie? Moim zdaniem wynika to ze zbiegu kilku czynników.
Po pierwsze, pogoń za zyskiem i jego wręcz niewyobrażalna skala (firmy technologiczne należą do najszybciej zwiększających wartość) zepchnęły na dalszy plan wszelkie inne aspekty postępu (np. moralne, wychowawcze, edukacyjne). Ich dochody rosną zbyt szybko, a administracje państwowe reagują zbyt wolno, by narzucić im jakąkolwiek kontrolę. Problemem jest też nierozumienie zagadnienia przez starsze pokolenia, będące aktualnie u władzy, mające wpływ na legislację i kontrolę prawną.
Po drugie, ponieważ przygotowane w celach komercyjnych narzędzia stały się też idealną bronią, z której chętnie korzystają wszelkiej maści służby i organizacje terrorystyczne. To po prostu kolejna domena, kolejny sposób prowadzenia wojny. A ta toczy się już od kilku lat. Z powodzeniem prowadzą ją Federacja Rosyjska, Chiny, ale też USA i nawet pomniejsze państwa lub organizacje. To wzmaga trwanie patologii.
Trzeci powód to fakt, że powszechna dostępność nowoczesnej telefonii czyni dane zebrane o ludziach (informacje) najcenniejszym surowcem XXI wieku. Dają nie tylko zysk, ale i władzę (pokusa kontroli i inwigilacji) nigdy wcześniej niedostępną. Już w tej chwili z tego doskonałego narzędzia nadzoru bez żadnych ograniczeń korzystają komunistyczne Chiny, a na nich się na pewno nie skończy. Widać to było szczególnie w czasach stanu epidemicznego np. aplikacjach covidowych lub w pomiarze skuteczności ograniczeń mobilności, mierzonej logowaniem się do sieci komórkowej przez abonentów. Era sieci 5G, która radykalnie zwiększa przepustowość łączy zwiększając liczbę jednocześnie obsługiwanych odbiorników radykalnie ten proces przyspiesza.
Po czwarte, destrukcyjna konstrukcja nowoczesnej infosfery powodowana przez powyższe czynniki nakłada się na proces rozkładu porządku międzynarodowego, co już samo w sobie go pogłębia i dynamizuje. Zwróćmy uwagę, jak często w ostatnim czasie polityka krajowa i międzynarodowa prowadzona jest np. na Twitterze. To jak rozmowa z użyciem odbezpieczonych granatów w ręce. Proces ten mógłby przebiegać spokojniej, gdybyśmy zachowali elementarną zdolność do porozumienia. Spójrzmy na sytuację powyborczą w USA albo obecnie obserwowany festiwal przedwyborczy w Polsce i radykalizację stron sporu żyjących we własnych, nieprzenikających się rzeczywistościach. Czy porozumienie między nimi jest możliwe? Odpowiedź jest jedna – nie. Podobną wzmocnioną polaryzację obserwujemy też w Hiszpanii, Francji i wielu innych krajach.
Media społecznościowe nie są same w sobie źródłem tych niepokojów, natomiast działają jak super steryd, wpływając na zaognienie debaty publicznej, radykalizację populacji i tradycyjnych mediów.
To, że przy okazji sami wpędzamy się w choroby psychiczne, trwale uszkadzamy więzi społeczne (poczynając od rodzin) i stajemy się niezdolni do kompromisu, a przy tym podatni na manipulację (przez niedoinformowanie wynikłe z filtrowania), to tylko efekty uboczne całego procesu z powodzeniem wykorzystywane przez m.in. służby specjalne. Niestety, wiele wskazuje na to, że pozostaną z nami na dłużej ponieważ bez przeprowadzenia zdecydowanych działań, trudno będzie ten stan rzeczy zmienić.
Jeśli jesteście już dorośli i zadrżeliście na tę myśl, to zastanówcie się jaki wpływ patologiczna infosfera i media społecznościowe mają na dzieci albo nastolatków. Jak nieprawdziwy obraz świata w nich budują, jak pozbawiają doświadczeń formacyjnych i zdolności budowania pozytywnych zachowań społecznych. Psycholodzy dziecięcy w całym kraju przeżywają prawdziwe oblężenie. Bo przecież nie chodzi tylko o wpływ samej opisywanej technologii, ale też wszystkie inne grzechy, które jej towarzyszą w "nadbudowie" – seksualizację idącą często w perwersyjną pornografię, egocentryzm, dysfunkcyjny system oceny (lajki) i towarzyszące mu zakłamanie. To zagadnienie równie fascynujące co przerażające, ale być może wiele tłumaczy na temat współczesnych, chaotycznych rewolt ulicznych.
Niemniej, zarysowany powyżej problem został już zauważony tak przez naukowców jak i polityków. Jeszcze kilka lat temu skupiano się jedynie na fakcie unikania opodatkowania przez BigTech. Przełom nastąpił w maju 2018 roku, gdy Unia Europejska wprowadziła w życie rozporządzenie o ochronie danych osobowych (pol. RODO, ang. GDPR). Sprawy o naruszenie ochrony danych osobowych wytoczono m.in. wobec Apple, Facebook, Google, Instagrama, LinkedIn, Tindera, Verizona i WhatsAppa. Jednocześnie Komisja Europejska prowadziła działania zmierzające do rozbicia monopolu cyfrowego. W latach 2017-2019 nałożyła na Google rekordową karę łączną w wysokości 9.5 mld euro. Przykład z niej wzięli też urzędnicy amerykańscy, obciążając Facebooka grzywną w wysokości 5 mld dolarów (lipiec 2019).
To jednak działania następcze, karzące przewiny. Podobnie, adaptujący się do nowej rzeczywistości wojskowi (szeroko pojęte zagrożenia cybernetyczne wpisano w strategie bezpieczeństwa narodowego) myślą o sposobach skutecznej obrony lub ataku, ale nie są w stanie przeciwdziałać przyczynom zjawiska. Tymczasem potrzebne jest działanie prewencyjne, narzucające konieczne ograniczenia w kreowaniu infosfery. Najprościej byłoby pewnie zlikwidować wszystkie media społecznościowe rozbijając je na atomy (osobno komunikator, osobno repozytorium plików czy zdjęć itd.), zarówno Unia Europejska jak i Stany Zjednoczone wszczynały postępowania antymonopolowe zmierzające do dekoncentracji serwisów.
Ale co sami moglibyśmy zrobić by polepszyć sytuację na poziomie krajowym? Poniżej przedstawiam trzy przykłady pod dyskusję, a chodzi nie tylko o ich wprowadzenie, ale też skuteczne egzekwowanie:
1) Media społecznościowe powinny być bezwzględnie zakazane dla użytkowników poniżej np. 16-17 roku życia. Nie pozwalamy palić i pić alkoholu przed osiągnięciem pełnoletności, nie powinniśmy więc pozwalać na kontakt nieuformowanych jeszcze jednostek ludzkich ze środkami cyfrowymi mogącymi destrukcyjnie wpływać na ich psychikę.
2) Paradygmat kontekstowy powinien być ograniczony wyłącznie do wyszukiwania specjalistycznego. Domyślnie, nie powinien być stosowany bez wyraźnej zgody użytkownika. Chodzi o to by dołożyć wszelkich starań aby wyeliminować go z powszechnego, niekontrolowanego użycia. Aplikacje i witryny nie mogą nieustannie zbierać o nas wszelkich możliwych danych po to by profilować prezentowane treści. To, co nas interesuje powinniśmy wyszukiwać sami na podstawie zdefiniowanych kryteriów. Istnieją przecież mechanizmy prawne wyraźnie zakazujące reklam podprogowych. Należy więc rozszerzyć wykładnię przepisów i zaktualizować ustawodawstwo.
3) Media społecznościowe i wielkie serwisy internetowe muszą podlegać krajowemu prawodawstwu. Każdy serwis komercjalizujący działalność, na przykład taki, który w polskich warunkach ma np. przynajmniej 200 tys. użytkowników, musi też podlegać lokalnej odpowiedzialności prawnej. W razie uchybienia tej procedurze, będzie zablokowany, a na jego właścicieli zostanie nałożona kara finansowa. Dotyczy to nie tylko podatków, ale też moderacji treści (znany problem arbitralnej blokady profilów przez anonimowych administratorów).
W słowie końcowym chciałbym zauważyć, że Internet i technologie cyfrowe dawno już dorosły. Minął romantyczny czas pionierów. Żyjemy w całkowicie innym świecie niż na początku wieku i musimy wytworzyć określone zasady, które pozwolą nam na odnalezienie się w nowych realiach. Sytuacja przypomina czasy rewolucji przemysłowej, w której nie istniały jeszcze prawa pracownicze. Tak jak wtedy, konieczne są regulacje, które ucywilizują nową rzeczywistość.
Ten materiał prezentujemy w ramach współpracy z Patronite.pl. Filip Dąb-Mirowski jest publicystą i analitykiem. Pisze głównie o bieżących wydarzeniach w polityce międzynarodowej i zmianach w globalnym układzie sił. Publikuje pod marką Globalna Gra. Możesz wspierać autora bezpośrednio na jego profilu na Patronite.