Tajemniczy obraz Matejki. Historycy łamią nad nim głowy

Huragan o imieniu Teodora zmienił życie mistrza w karuzelę czterech pór roku. Mężczyzna zdążył przywyknąć. Kiedy jednak w jego pracowni pojawił się zagadkowy dżentelmen i obaj panowie zamknęli się na klucz, Teodora wpadła w szał. Zwykle to ona miała przywilej pozowania mężowi. W tym przypadku miało stać się inaczej. Przypadkiem był "Chrzest Warneńczyka".

"Chrzest Warneńczyka" Jana Matejki
"Chrzest Warneńczyka" Jana Matejki
Źródło zdjęć: © TVP Historia

- Ten obraz nie jest jakimś fenomenem malarskim i nie osiągnie cen "Słoneczników" van Gogha, a jednak był niesłychanym obiektem pożądania złodziei i korowodu tajemniczych postaci - mówi Maciej Siembieda, autor powieści "444". - Zresztą, tajemnica otacza go do dziś i jest to tajemnica niezwykle głęboka - dodaje.

Powstanie obrazu Matejki

W 1881 roku kresowy ziemianin Jan Głębocki przyjechał do Krakowa i zlecił Matejce namalowanie "Chrztu Warneńczyka". Płótno było, jakbyśmy dziś powiedzieli, PR-owskie, bo przodek Głębockiego, archidiakon poznański Mikołaj, podawał Władysława Warneńczyka do chrztu. Papież Marcin V z bliżej nieznanych powodów nie pojawił się na ceremonii. Ba, nie tylko nie pojawił się, ale wyznaczył swojego zastępcę w postaci, z całym szacunkiem, drugorzędnego duchownego.

Matejko był twórcą, którego każde maźnięcie pędzla odnotowywały media. Kiedy ogłosił, że będzie malował cykl jagielloński i każdemu królowi z dynastii poświęci jedno płótno, przy Floriańskiej 41 pojawił się Głębocki. Wizyta okazała się brzemienna w skutek. Był nim "Chrzest Warneńczyka", dzieło niespecjalnie porywające, statyczne i beznamiętne, a mimo to będące przedmiotem ponadprzeciętnej determinacji.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Czy płótno Matejki ma związek z tzw. przepowiednią arby? Niepisany przekaz mówi o pojawiających się co 444 lata wybrańcach, reprezentujących zantagonizowane od wieków religie. Jednym z nich miał być Władysław III, zwany potem Warneńczykiem. Polskiemu królowi dzieło pojednania się udało, sęk w tym, że raptem na trzy dni.

- Historycy zachodzą w głowę, jakim cudem mogło do tego dojść, dlaczego potęga turecka uległa i przyjęła wszystkie warunki od garstki najemników papieskich, którzy przyjechali z dalekiego kraju. Obie strony spotykają się w Segedynie i podpisują pokój na warunkach polskich, chrześcijańskich - wszak Władysław reprezentował papieża. Sułtan Murad II wycofuje się, zrzeka się władzy, przekazuje ją 12-letniemu synowi i oznajmia, że nigdy więcej nie będzie walczył z chrześcijaństwem. Za taką deklarację powinni go udusić jedwabnym szalem, bo właśnie sprzeniewierzył się swojej religii - opowiada Maciej Siembieda.

Tajemnicza śmierć Warneńczyka

A jednak pod wpływem nacisków papieskiego legata Cesariniego pokój w Segedynie zostaje zerwany. 10 listopada 1444 roku na przedpolach czarnomorskiego portu Warna dochodzi do starcia, na którego finiszu przyboczny hufiec Władysława, łącznie z nim samym, wybito do nogi. Ciała króla nigdy nie odnaleziono. Identyfikacja nie powinna nastręczać trudności, wszak lewa stopa króla posiadała znak szczególny: sześć palców. Stopy wraz z królem nie znaleziono, za to po imperium osmańskim obwożono trofeum w postaci jego głowy zanurzonej w miodzie. Co ciekawe, krążąca głowa należała do blondyna. Tymczasem wiadomo, że Władysław Warneńczyk był bardzo zdecydowanym brunetem.

Z pracowni Matejki do majątku Głębockich na Wołyniu powędrowała jednak nie "Bitwa pod Warną", a zupełnie inny obraz, który szybko awansował do rangi rodzinnej atrakcji.

- Tak jest do roku 1916. Na Ukrainie zaczynają się niepokoje związane z wojną i z ruchami chłopskimi. Głęboccy oddają wszystkie swoje płótna do depozytu w pałacu księdza biskupa Ignacego Dubowskiego w Żytomierzu i wyjeżdżają. Niepokoje chłopskie przeradzają się w rewolucję, rewolucja w Ukraińską SRR, Ukraińska SRR w obecną Ukrainę. Obrazy Głębockich w pałacu zamienionym w muzeum zostają. Wszystkie, poza "Chrztem Warneńczyka" - relacjonuje Maciej Siembieda.

Zagadkowe losy obrazu

Latem 1938 roku warszawski prawnik Andrzej Głębocki na wystawie dzieł Matejki w Zachęcie zauważa obraz. Odkrycie uruchamia rekonstrukcję wydarzeń o sile zakrętów roller coastera. Z rekonstrukcji wynika, że z pałacu biskupiego w Żytomierzu płótno skradł austriacki oficer. Dlaczego właśnie to płótno? Na ścianach pałacu wisiały znacznie ciekawsze dzieła. A jednak ginie to.

Nabywa je Czech o nazwisku Masny i zaraz potem sprzedaje Józefowi Stieglitzowi, znanemu marszandowi z Krakowa. Stieglitz wystawia obraz w Zachęcie. Rodzi się spór, bo zarówno Głęboccy, jak i Stieglitz stanowczo twierdzą, że obraz należy do nich. Obraz wędruje do depozytu prokuratorskiego, skąd po raz drugi zostaje skradziony. Wybucha wojna i sprawa wydaje się skazana na greckie kalendy.

Tymczasem Andrzej Głębocki nie daje za wygraną, jedzie do Krakowa i od personelu w antykwariacie Stieglitza dowiaduje się, że obraz jeszcze niedawno tam wisiał. Po wkroczeniu Niemców salon Stieglitzów oddany został pod przymusowy zarząd powierniczy tzw. treuhändera, który miał mieć oko, aby majątek nie został uszczuplony ze szkodą dla Rzeszy. Treuhänderem salonu Stieglitza został holenderski kolekcjoner dzieł sztuki w mundurze SS - Pieter Menten.

- W 1942 roku władze III Rzeszy nagle dochodzą do wniosku, że Menten grabi dla siebie, a nie dla nich. Menten wyjeżdża pociągiem pełnym zrabowanych rzeczy do Amsterdamu i już nie chce mieć z tymi "brzydkimi" Niemcami więcej do czynienia. Stieglitz spokojnie leci pierwszą klasą przez Węgry do Palestyny. Jest wojna, jego pobratymcy giną w obozie w Płaszowie - opowiada Maciej Siembieda.

Trzy wagony wypełnione zrabowanym majątkiem Menten odtransportował z Generalnego Gubernatorstwa do Holandii. Po wojnie należał do szóstki najbogatszych Holendrów i przez nikogo specjalnie nieniepokojony zajmował się handlem dziełami sztuki.

- W latach 70. międzynarodowy wymiar sprawiedliwości próbuje się dwukrotnie dobrać Mentenowi do skóry. Bezskutecznie. W wyniku trzeciego procesu Menten zostaje aresztowany. I wówczas Główna Komisja Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce występuje do władz holenderskich z oficjalnym pismem i prośbą o zgodę na inwentaryzację jego willi w Blaricum, bo istnieje podejrzenie graniczące z pewnością, że tam właśnie znajduje się "Chrzest Warneńczyka". Holendrzy wydają zgodę. Dzień przed przyjazdem polskiej komisji luksusową willę z parkiem i basenem kąpielowym niemal doszczętnie trawi pożar - wspomina Maciej Siembieda.

Nieoczekiwany epilog

Tymczasem historia dopisuje nieoczekiwany epilog: okazuje się, że od końca lat 90. obraz przebywał w polskim depozycie Muzeum Narodowego. Darczyńca, który dzieło przekazał, postawił warunek: nie życzył sobie upublicznienia jego personaliów.

- Otrzymałem telefon z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa z informacją, że zostałem zmanipulowany. Wątek Stieglitza i Mentena to fałszywe tropy, ale skoro napisałem fikcję literacką, to wszystko jest ok. Zaproponowano barter, wymianę informacji. Z radością przystałem na propozycję, ale barter okazał się dość oryginalny, bo rozmówcy nie mogą mi powiedzieć nic. Dlaczego? Bo informacje są poufne. Spirala tajemniczości nakręca się coraz bardziej. I nie potrafię odpowiedzieć na pytanie, jaką tajemnicę kryje to płótno. Dlaczego od momentu rezygnacji papieża z podawania Warneńczyka do chrztu, do dzisiaj temu obrazowi co chwilę przybywa kolejny znak zapytania? - mówi Maciej Siembieda.

Wiele wskazuje na to, że Menten nie wywiózł obrazu z kraju. Czy nad "Chrztem Warneńczyka" wisi fatum? Niekoniecznie. Czy Matejko opatrzył go w magiczne symbole? Być może, wszak bywało, że - rzucany zawieruchami wszystkich pór roku - rozpływał się w powietrzu, ginął w pożarach i odradzał z popiołów, jak Feniks.

Dagmara Spolniak

Źródło artykułu:Dagmara Spolniak
Wybrane dla Ciebie