Zielone światło od USA pogrąży Rosjan? "Przesuwanie czerwonych linii"
Waszyngton zgodził się, by Ukraina używała amerykańskiej broni i amunicji na terytorium Rosji. Dotyczy to obszarów przygranicznych, położonych na północ od Charkowa, co ma armii ukraińskiej umożliwić bardziej efektywną obronę metropolii. W Moskwie doskonale zdają sobie sprawę, że dane przez USA przyzwolenie ma charakter tymczasowy - pisze dziennikarz Marcin Ogdowski.
29.06.2024 20:57
Ten materiał prezentujemy w ramach współpracy z Patronite.pl. Marcin Ogdowski jest pisarzem, dziennikarzem, byłym korespondentem wojennym. Pracował w Iraku, Afganistanie, w Ukrainie, Gruzji, Libanie, Ugandzie i Kenii. Możesz wspierać autora bezpośrednio na jego profilu na Patronite.
Kreml jest świadomy, że przyzwolenie niebawem zostanie rozszerzone zgodnie z logiką tego konfliktu - nienachalnej eskalacji, której celem jest stopniowe "gotowanie rosyjskiej żaby" (czy jak kto woli, przekraczanie kolejnych "czerwonych linii"). Czyli, patrząc z pozycji Kremla, będzie gorzej. I tym właśnie należy tłumaczyć kolejny wysyp rosyjskich atomowych gróźb, skierowanych do Zachodu. "Jeśli nadmiernie uposażycie Ukraińców, srogo tego pożałujecie…" - taka jest istota przekazu płynącego z Rosji.
Szantaż to rutynowe działanie Rosjan, a w tym przypadku także dowód ich trudnej sytuacji. Zaryzykuję twierdzenie, że moskalom domyka się okienko strategiczne i że nie wykorzystali szansy, jaką była relatywna słabość Sił Zbrojnych Ukrainy, obserwowana na przestrzeni ostatniego półrocza. Mimo wściekłych ataków, armii rosyjskiej nie udało się rozbić przeciwnika, doprowadzić do sytuacji, w której wojna rozstrzygnęłaby się na froncie - na co widoki są coraz marniejsze.
Z kolei jakość zachodniej broni - znów w dużej ilości napływającej nad Dniepr - wraz z perspektywą bardziej efektywnego jej zastosowania czynią owe widoki jeszcze marniejszymi. Zauważmy, co się wydarzyło w okolicach Biełgorodu tuż po tym, jak Waszyngton dał zielone światło na "strzelanie w Rosji".
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Bez wchodzenia w zbędne szczegóły, Ukraińcy wyprowadzili dotkliwe uderzenie w rosyjskie systemy przeciwlotnicze i rakietowe, skoncentrowane pod miastem. W tym celu użyto wyrzutni HIMARS, które strzelały pociskami kasetowymi. Rzecz jasna Rosjanie twierdzą, że przechwycili nadlatujące rakiety, ale z dostępnych materiałów filmowych wynika, że kłamią. Zestawy S-400 ("anałogi w miru niet") znów okazały się za słabe w konfrontacji z zachodnią technologią wojskową. A z dymem poszły nie tylko one, ale też m.in. wyrzutnie Tornado (takie rosyjskie bieda-HIMARS-y), którymi moskale ostrzeliwali Charków i pozycje armii ukraińskiej pod miastem.
Oczywiście, obezwładnienie rosyjskiej przygranicznej OPL nie rozwiązuje wszystkich problemów Charkowa i obwodu charkowskiego. Pamiętajmy, że moskale wdarli się na kilka kilometrów w głąb ukraińskiego terytorium, że wciąż istnieje ryzyko nasilenia takich działań, także bardziej na zachód, w rejonie Sumów. Sposobem na redukcję tego zagrożenia jest atakowanie rejonów koncentracji i bliskiego zaplecza Rosjan na terytorium Rosji - do czego idealnie nadaje się artyleria. Ta zachodniej proweniencji - za sprawą większego zasięgu i lepszej precyzji - dawałaby gwarancję względnej bezkarności; Rosja nie mogłaby jej sięgnąć własnymi odpowiednikami.
W tym kontekście zgoda USA - choć ograniczona - oraz nieograniczone obszarowo przyzwolenie innych państw, potencjalnie załatwiają sprawę. Transgraniczny ostrzał - odpowiednio gęsty i celny - po prostu sparaliżuje przeciwników. Wyzwaniem dla Ukraińców pozostaną drony - te zapuszczające się na odległość 30-40 km - zdolne atakować ściągnięte pod granicę armaty i haubice. Ale czy rzeczywiście pozostaną? Z relacji wiarygodnych dla mnie źródeł wynika, że na przestrzeni kilkunastu ostatnich dni do Ukrainy dotarło sporo sprzętu do walki radioelektronicznej (WRE), w tym urządzenia przeznaczone do zakłócania pracy bezpilotowców.
No więc Ukraińcy nadal walczą i właśnie zyskują możliwość przyblokowania Rosjan na północy.
Pójdźmy dalej - odkąd "na teatrze" znów pojawiły się ATACMS-y i kolejne partie Storm Shadowów/SCALP-ów, obrońcy zintensyfikowali działania wymierzone w rosyjską obronę przeciwlotniczą. Wyrzutnie i radary nie płoną wyłącznie w rosyjskim obwodzie biełgorodzkim, ale także na Zaporożu, w Donbasie i na Krymie. W tempie i skali, które skłaniają do wniosku, że parasol rozwinięty nad siłami inwazyjnymi ma teraz więcej dziur niż nieuszkodzonej powierzchni. Nadrzędnym celem tych działań jest - moim zdaniem - przygotowanie gruntu pod F-16. Na pewno wyczyszczenie im przedpola, by mogły realizować zadania bezpośredniego wsparcia wojsk lądowych (co oznacza operacje lotnicze przede wszystkim nad wschodnią Ukrainą). Ale czy tylko?
Nie bez powodu wspomniałem o jednej z logik tego konfliktu, czyli o stopniowym przesuwaniu "czerwonych linii". Sądzę, że pojawienie się F-16 da pretekst do kolejnego zwolnienia "ukraińskich koni" z cugli. I nie chodzi wyłącznie o efektywne wykorzystanie samolotu i skonfigurowanej z nim amunicji, zdolnej razić cele na odległość setek kilometrów. Idzie też o rzecz elementarną, samą sensowność projektu "F-16 dla Ukrainy". A ta - najogólniej rzecz ujmując - wymaga przeflancowania głębokich rosyjskich tyłów: radarów, wyrzutni czy samolotów operujących z dala od granicy oraz baz, składów, magazynów, centrów dowodzenia, które te działania wspierają. Bez tego efy by spadały; ich piloci muszę więc wejść na przygotowane przedpole, a później już sami szybko je sobie poszerzyć.
Co to oznacza dla Rosjan? Wróćmy do regionalnej perspektywy i przyjrzyjmy się Krymowi. Ukraińcy atakują krymski garnizon i Flotę Czarnomorską już od dawna. Używają własnych systemów, ale największe sukcesy zapewnia im zachodnia broń. Nie brakuje opinii, że działania ZSU są bezsensowne, bo "Rosjanie będą walczyć o półwysep do upadłego". Po co więc zużywać potencjał na działania, które nie przyniosą pożądanego skutku?
Czyżby? Istotą strategii Ukraińców jest "obrzydzenie" półwyspu Rosjanom. Mnożenie im kosztów związanych z okupacją i doprowadzenie do sytuacji, w której Moskwa zacznie się zastanawiać, czy gra (rozumiana jako posiadanie półwyspu) warta jest świeczki. W obliczu gęstniejących wątpliwości mogłoby się okazać, że operacja lądowa armii ukraińskiej - albo presja dyplomatyczna - nie napotkałyby wielkiego oporu.
Zauważmy, że atakowane są okręty, ale też portowa infrastruktura i instalacje wojskowe, jak radary, naziemne wyrzutnie, lotniska. W efekcie tej presji Ukraińcy nie tylko znieśli ryzyko rosyjskiego desantu na czarnomorskim wybrzeżu, ale też zerwali blokadę morską. Żywność znad Dniepru płynie dziś statkami do Stambułu i Konstancy, a dochody z tego tytułu zasilają wojenny budżet Kijowa.
A Rosjan nie tylko przepędzono z zachodnich akwenów Morza Czarnego. Grillowanie krymskiego zaplecza i ataki na jednostki w pobliżu półwyspu sprawiły, że Flota Czarnomorska przesunęła większość okrętów do bazy w Noworosyjsku, na wschodni, rosyjski brzeg morza. I zasadniczo siedzi tam "na kupie", realizując zadanie minimum - ochronę przeprawy na Kercz, co pozwala utrzymać status półwyspu jako hubu logistycznego. Mocno już wyizolowanego, spiętego z Rosją cienką nitką mostu Krymskiego. Kto nie dostrzega w tym desperacji i porażki, lepiej niech się nie odzywa.
I teraz wyobraźmy sobie, że taka sytuacja panuje od Krymu po Białoruś. Że Ukraińcom udało się wyizolować pole walki rozumiane jako cały front. Że strefa między rosyjskimi liniami obronnymi a efektywnie działającym rosyjskim zapleczem ma szerokość kilkuset kilometrów, że obejmuje tereny Federacji, gdzie nie istnieją już bezpieczne dla wojska obszary. To scenariusz, który wciąż jest możliwy, biorąc pod uwagę atuty zachodniego uzbrojenia. I którego bardzo obawiają się na Kremlu, więc znów potrząsają atomową szabelką.
Marcin Ogdowski