O obronie na linii Wisły
Sugestie, że armia była gotowa oddać pół kraju bez walki, godzą w dobre imię wszystkich żołnierzy Wojska Polskiego. Wypowiedziane przez ich cywilnego zwierzchnika, są jak policzek skwitowany splunięciem. Gdyby polską polityką rządziły zasady honorowego postępowania, taki "wypadek przy pracy" skończyłby się zniknięciem Mariusza Błaszczaka ze sfery publicznej. Na zawsze - pisze dziennikarz Marcin Ogdowski.
Ten materiał prezentujemy w ramach współpracy z Patronite.pl. Marcin Ogdowski jest pisarzem, dziennikarzem, byłym korespondentem wojennym. Pracował w Iraku, Afganistanie, w Ukrainie, Gruzji, Libanie, Ugandzie i Kenii. Możesz wspierać autora bezpośrednio na jego profilu na Patronite.
"Uwaga, uwaga! Rząd Tuska, w razie wojny był gotowy oddać połowę Polski. Plan użycia Sił Zbrojnych, zatwierdzony przez ówczesnego szefa MON Klicha zakładał, że samodzielna obrona kraju potrwa maksymalnie dwa tygodnie, a po siedmiu dniach wróg dotrze do prawego brzegu Wisły", mówi Mariusz Błaszczak w udostępnionym w weekend nagraniu. Spot to element kampanii wyborczej, jego celem jest próba dyskredytacji najpoważniejszego przeciwnika politycznego obecnego obozu władzy. Walka polityczna w Polsce ostatnich lat cechuje się wyjątkową brutalnością, do czego wielu z nas już przywykło. Oskarżenia największego kalibru nie uchodzą więc za coś nadzwyczajnego. Rzecz w tym, że wspomniany filmik poprzetykano zdjęciami i wyimkami z dokumentu o nazwie "Plan użycia sił zbrojnych RP Warta 01101" z 2011 roku, na tę okoliczność – w nieznanym zakresie – odtajnionego przez ministra Błaszczaka. "Dokumenty dobitnie pokazują, że Lublin, Rzeszów i Łomża mogły być polską Buczą. Prawo i Sprawiedliwość to zmieniło i będzie broniło każdego skrawka Polski", zapewnia szef MON.
Po stronie opozycji zawrzało, gotuje się również w środowisku analityków militarnych. Pojawił się postulat postawienia Błaszczaka przed trybunałem stanu za wykorzystanie tajnych dokumentów do partyjnego spotu. Z drugiej strony politycy zjednoczonej prawicy i związane z nimi media jak mantrę powtarzają, że pomysł ustanowienia linii obronnej na Wiśle to zdrada. Głupota goni głupotę, giną po drodze racjonalne argumenty i fakty. Pozwólcie, że odniosę się do sprawy "na sucho".
Zacznijmy od rzekomej nielegalności działań Mariusza Błaszczaka. Jeśli dokument został odtajniony – a na ujawnionej okładce stoi to jak byk – nie ma podstaw prawnych do pociągania ministra do odpowiedzialności. Otwartym pozostaje pytanie, czy dokumenty oznaczone gryfem "ściśle tajne" należy upubliczniać, czyniąc z nich element kampanii wyborczej, ale to kwestia obyczaju (zgody na pewne praktyki) niż ściśle prawna. A przecież tak naprawdę nie wiemy, co dokładnie zostało odtajnione. Analiza treści dostępnych materiałów skłania mnie do wniosku, że Błaszczak nie posłużył się zasadniczą częścią dokumentu "Plan użycia sił zbrojnych RP", a jedynie wprowadzeniem do niego. Określa ono warunki, w jakich znajduje się (znajdowała się w 2011 roku) Polska oraz bardzo ogólnikowo prezentuje związane z tym możliwości militarne. Nie są one żadną sekretną wiedzą, ba, rozważania na temat koncepcji obrony Polski od dawna stanowiły, stanowią i będą stanowić przedmiot choćby akademickich dyskusji. Ramy wyznaczane przez geograficzne, ekonomiczne, polityczne i typowo wojskowe realia są w gronach eksperckich powszechnie znane, wybrane elementy tych dociekań wchodzą w skład wiedzy potocznej. To, że Wisła stanowi naturalną rubież obronną, jest oczywistą-oczywistością nawet dla militarnych laików. Czyżby więc nic złego się nie stało?
Stało. Kłamstwo ministra ma kilka "krótkich nóg". Zacznijmy od kwestii odpowiedzialności politycznej (i urzędniczej). "Plan…" z 2011 roku to dokument wykonawczy do "Strategii Bezpieczeństwa Narodowego" z 2007 roku, zatwierdzonej przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego na wniosek premiera Jarosława Kaczyńskiego. W punkcie 99. "Strategii…" czytamy: "Liczebność Sił Zbrojnych RP w najbliższej przyszłości nie będzie ulegać istotnym zmianom. (…) Będzie natomiast postępował proces profesjonalizacji sił zbrojnych (…)". Innymi słowy, to ówczesne pisowskie władze zdefiniowały, że idziemy w model małej (nieco ponad 100-tysięcznej), profesjonalnej armii. I w oparciu o takie założenie zażądano od wojskowych przygotowania planów operacji obronnej. Nim ten wątek rozwinę, przyjrzyjmy się jeszcze datom. Prezydent RP zatwierdził "Strategię…" 13 listopada 2007 roku. Polska była wówczas tuż po wyborach, które PiS przegrało, oddając władzę koalicji PO-PSL. Tyle że rząd Donalda Tuska powołano 24 listopada 2007 roku, prezydent Kaczyński podpisywał więc dokument przedłożony mu przez "stary" rząd. Dlatego na wniosku widnieje podpis Prezesa Rady Ministrów Jarosława Kaczyńskiego.
Na ujawnionych przez Błaszczaka dokumentach "Planu użycia…" podpis złożył gen. Mieczysław Cieniuch, w 2011 roku szefa Sztabu Generalnego WP. Bo to do sztabu generalnego poszło zlecenie przygotowania dokumentów wykonawczych do "Strategii…". W 2007 roku "pierwszym żołnierzem Rzeczpospolitej" był gen. Franciszek Gągor, wybrany na to stanowisko przez prezydenta Kaczyńskiego. Ale Gągor zginął w katastrofie smoleńskiej. Cieniuch czy Gągor, "Plan…" i tak napisali podwładni generałów, ten sam zespół oficerów. Kto twierdzi inaczej, ten nie rozumie, że armia funkcjonuje w warunkach instytucjonalnej ciągłości i zmianom "czapki" nie towarzyszy – jak w polityce czy w upolitycznionych urzędach i spółkach skarbu państwa – kadrowa rewolucja i "czyszczenie do spodu". Nie ma też pojęcia, jak funkcjonuje taka struktura jak sztab generalny i jak wygląda delegowanie zadań i kompetencji w najwyższych dowództwach. Rozważania, czyim nominatem (Kaczyńskiego czy Komorowskiego) był szef sztabu są w każdym razie bezzasadne.
Co zaś się tyczy samej Wisły jako rubieży. Pamiętajmy, że "Plan użycia sił zbrojnych RP" to dokument zawierający różne warianty operacji obronnej, także te mniej optymistyczne. Na przykład takie, w których nie ma u nas "na wejście" dużych kontyngentów sojuszniczych wojsk i musimy sobie (przez jakiś czas) poradzić sami. Czy mała, profesjonalna armia miałaby możliwość obrony całego terytorium kraju? Wolne żarty. A rozwinięcie mobilizacyjne wojska na czas wojny jest wprost związane z możliwościami armii czasu pokoju. Nie da się relatywnie niedużej struktury rozdmuchać do poziomu wielkich sił zbrojnych. Stutysięczna armia trybu P to w najlepszym razie – gdy właściwie dba się o szkolenie rezerw, tworzy odpowiednie zapasy i utrzymuje infrastrukturę – czterystutysięczne wojsko czasu W. A nawet takie miałoby problem z obroną obszaru wielkości Polski w taki sposób, by nawet "na chwilę" nie oddać piędzi ziemi wrogom. Świadomi tych uwarunkowań wojskowi przygotowali więc plan wyszyty na miarę.
Jako się rzekło, w wymiarze operacyjnym pozostaje on niejawny. Gdy w 2019 roku przygotowywałem się do pisania powieści pt.: "Międzyrzecze" – opowiadającej o hipotetycznej, toczonej współcześnie wojnie polsko-rosyjskiej – rozmawiałem z kilkoma generałami Wojska Polskiego. Nikt mi o planie "Warta" nie mówił, ale oficerowie ci nakreślili przede mną skalę wyzwań i zakres możliwości, przed jakimi stanęłoby nasze wojsko. Wyszedł z tego scenariusz operacji obronnej, o którym później z uznaniem – doceniając jego strategiczny, operacyjny i taktyczny realizm – wypowiadali się recenzenci książki, mnóstwo wojskowych, w tym gen. Mieczysław Gocuł, były szef sztabu generalnego.
Dziś ryzyko, że będziemy musieli kanalizować ruchy Rosjan, nie istnieje. Za sprawą Ukraińców, którzy pogruchotali rosyjską armią (i NATO, które Ukraińcom w tym pomogło), Rosja nie zagraża Polsce. I ten stan utrzyma się przez co najmniej kilkanaście lat. Cieszmy się, bo ćwiczenia "Zima 20" sprzed niespełna trzech lat (a więc za kadencji obecnego ministra…), jasno pokazały, że jeśli Rosja będzie w stanie wystawić przeciw nam armię wielkości sił inwazyjnych w Ukrainie, i tak po kilku dniach będziemy się bili z moskalami na linii Wisły. Nie, te ćwiczenia nie ujawniły niekompetencji polskich generałów. Tak, zakładały one, że Wojsko Polskie już dysponuje częścią dopiero co zakupionego sprzętu (Patrioty, Himarsy, F-35) – a mimo to wyszło jak wyszło. Żeby nie wyszło, musielibyśmy stworzyć sobie głębię operacyjną na obcym terytorium, co de facto oznacza prewencyjne przeciwuderzenie.
A skoro wspomniałem Ukrainę. Nie znamy dokładnych wyjściowych planów dowództwa ZSU. Nie wiemy, czy zamierzało ono bronić całości Ukrainy w jej granicach z 23 lutego 2022 roku, czy dopuszczało utratę części terytoriów jako koszt ochrony terenów uznanych za priorytetowe (np. stolicy). "Miękkie wejście" rosyjskich oddziałów w południowo-wschodnie rubieże (łatwość, z jaką zyskano lądowe połączenie z Krymem), może sugerować, że tamta część kraju została poświęcona. Lecz istnieją na ten temat konkurencyjne wyjaśnienia, gdzie wspomina się o zdradzie wyższych rangą wojskowych, przedstawicieli spec-służb i cywilnej administracji, którzy "wpuścili" Rosjan bez walki. Podkreśla się również charakter sił inwazyjnych operujących na południowym teatrze działań. Armia federacji przygotowywała się do zbudowania "korytarza" od kilku lat, delegując do tego zadania elitarne jednostki, którym wojska ukraińskie w pierwszych dniach inwazji zwyczajnie nie sprostały.
Co wiemy na pewno? Że w Donbasie stacjonował 50-tysięczny kontyngent, który w realiach wojny pełnoskalowej miał opóźniać rosyjskie postępy na zachód. Dać reszcie armii możliwość ustanowienia obrony na linii Dniepru. To miała być ukraińska "czerwona linia". Losy tej wojny potoczyły się inaczej, ale i tak nie udało się ocalić części terytoriów przed (czasową) okupacją. A armia ukraińska w 2022 roku była znacznie silniejsza niż WP w 2011, 2020 i 2023 roku. I pewnie jeszcze długo będzie.