Rozpoczęła się rozprawa ws. śmierci 3,5-letniego Jasia Olczaka
W Sądzie Rejonowym Warszawa-Śródmieście zakończyła się rozprawa ws. śmierci 3,5-letniego Jasia Olczaka. Stawiło się czterech z sześciu lekarzy, którym postawiono w tej sprawie zarzuty. Wszyscy obrońcy lekarzy wnieśli o wyłącznie jawności procesu. Sprawę prowadzi sędzia Małgorzata Drewin.
Zobacz zdjęcia: Rodzice zmarłego 3,5-latka walczą o sprawiedliwość
Sędzia zezwoliła na relacjonowanie sprawy, ale zakazała publikacji wizerunku lekarzy oraz ich wyjaśnień.
Dlaczego M.K nie przepisał antybiotyku? "Nie było powodów"
Jako pierwszy wyjaśnienia złożył M.K. Opowiadał o wizycie domowej 25 grudnia 2008 r. w domu Jasia Olczaka. Opisując stan, w jakim dziecko znajdowało się w dniu, w którym przyjechał na wizytę, mówił, że w karcie wizyty odnotował: "dziecko było w stanie ogólnym dobrym, serce i płuca bez zmian, zmiany na skórze tułowia charakterystyczne dla ospy wietrznej". Pytany, dlaczego nie skierował dziecka do szpitala stwierdził, że nie widział powodów, by zabrać dziecko do szpitala, bo uznał, że to ospa, która jest chorobą wirusową, a "antybiotyk nie działa na wirusy".
Poza tym - jak tłumaczył - 24 grudnia, inny lekarz, który badał dziecko zalecił wykonanie badań specjalistycznych "na cito". - Gdybym miał te wyniki, być może postąpiłbym inaczej. Nie jestem jednak cudotwórcą. Nie wiem, co się dzieje w środku stawu, jeśli nie mam przed sobą badań - podkreślał K. Dopytywany, czy pytał mamę dziecka czy zrobiła badania dziecku i czy, z uwagi na okres świąteczny, nie miała problemu z wykonaniem ich, powiedział, że "jeśli badanie jest zlecone na cito, to można je wykonać, bo w prywatnych klinikach nigdy nie jest tak, że laboratorium jest zamknięte".
Pytany o to, czy na podstawie rozmowy z mamą Jasia i badania dziecka mógł brać pod uwagę inne powody tak wysokiej gorączki, odparł, że podczas każdej choroby zakaźnej może wystąpić podwyższona temperatura. Akcentował też, że na takim etapie choroby trudno stwierdzić, czy mogło to być septyczne zapalenie stawu biodrowego.
Z aktu oskarżenia wynika, że M.K., który w 2008 roku był lekarzem na pierwszym roku stażu, ograniczył się do podtrzymania zaleceń pediatry z 24 grudnia, nie skierował dziecka do szpitala ani nie zalecił antybiotyku a tylko lek obniżający gorączkę.
Po przesłuchaniu lekarza Anna Kęsicka mówiła dziennikarzom: - Są duże nieścisłości między tym, co lekarz mówił na temat wizyty w naszym domu, a tym, co ja pamiętam. Rozumiem, że lekarz zasłania się tym, że była to jedna z wizyt, które w tamtym czasie miał. Dla mnie to była jedyna wizyta przyjazdowa i niestety pamiętam ją doskonale. O jej jakości świadczą dokumenty, które znalazły się w aktach. Wynika z nich, że została przez lekarza opisana hasłowo, łącznie - choć miejsca na opis było znacznie więcej - znalazły się dwa krótkie zdania - podkreśla Anna.
- To, że ktoś ma kilkadziesiąt wizyt podczas jednego dyżuru, nie zwalnia go z rzetelnego wykonywania swoich obowiązków. Pytanie, do ilu pacjentów ten lekarz miał taki sam stosunek i ile osób mogło przez jego podejście ponieść uszczerbek na zdrowiu? - zastanawia się Anna Kęsicka.
Mama Jasia w oświadczeniu złożonym przed sądem wróciła pamięcią do wydarzeń z 2008 roku. Powiedziała, że "wizyta (u lekarza - przyp. red.) trwała 2 minuty, dziecko nie zostało nawet zbadane, czy dotknięte przez lekarza". Wcześniej, w rozmowie z Wirtualną Polską, Kęsicka opowiadała że M.K. potraktował ją oschle. Mówił, że kobieta "histeryzuje", bo "ospę się przechodzi".
Podczas wtorkowego przesłuchania lekarz zeznał, że nigdy nie zwracał się do pacjenta w sposób niegrzeczny. "Nie używałem słów obraźliwych. Nie mówiłem też, że ktoś zawraca mi głowę. Zresztą większość moich pacjentów jest zadowolona" - dodawał. Pytany, w jaki sposób przeprowadzał badanie Jasia, tłumaczył, że szczegółów nie pamięta.
"Moje dziecko przez nich nie żyje"
- Domagam się, aby lekarze stracili prawo do wykonywania zawodu, bo przez ich zaniedbania moje dziecko nie żyje. Mam nadzieję, że dzięki naszej walce uda się uchronić inne dzieci, które mogą zostać potraktowane w ten sam sposób - powiedziała Anna Kęsicka, mama Jasia, w rozmowie z reporterem WP.PL.
Mama Jasia przyznaje, że wraca do domu z poczuciem, że "sprawa wreszcie ruszyła". - Przez cztery ostatnie lata czekaliśmy na opinię biegłych. To podobno i tak krótko jak na polskie realia. Liczę, że coś się w końcu ruszy, dojdziemy do prawdy - mówi Kęsicka.
Rodzice Jasia Olczaka z Warszawy od trzech lat toczą bój z lekarzami. Winią ich za niekompetencję i zaniedbania, które w 2008 roku doprowadziły do śmierci ich niespełna 3,5-letniego synka. Jaś zmarł 29 grudnia 2008 w wyniku sepsy.
- A mógł żyć, gdyby któryś ze specjalistów postawił właściwą diagnozę - mówi Anna Kęsicka, mama chłopca. Jej zdaniem Jasia uratowałoby podanie najprostszego antybiotyku stosowanego przy infekcjach górnych i dolnych dróg oddechowych.
Sprawa trafiła do sądu karnego, a sześciu lekarzom postawiono zarzuty. W rozmowie z Wirtualną Polską, mama Jasia opowiadała o tym, co przeżyła przed czterema laty i jakie nadzieje wiąże z toczącym się procesem: "Rodzice 3,5-latka przeżyli koszmar".
W listopadzie 2012 roku w Izbie Lekarskiej zapadło rozstrzygniecie, w wyniku którego dwóch lekarzy otrzymało upomnienie, a jeden naganę. Rodzice odwołali się do Naczelnego Sądu Lekarskiego.
Kolejne przesłuchania lekarzy przed sądem karnym odbędą się 24 maja. WP.PL będzie na bieżąco informować o sprawie Jasia.