Rosjanie się wystrzelali. Na Kremlu nikt tego nie przewidział
Rosyjski przemysł, choć zwiększył produkcję, nie może dostarczyć wystarczającej ilości Iskanderów i Kalibrów. Pociskami balistycznymi Kreml ratuje Iran i Korea Północna. To wspomaganie nie gwarantuje potrzebnej jakości. Przed zbliżającym się natężeniem walk to dla Ukrainy doskonała wiadomość.
Do pełnoskalowej wojny z Ukrainą Rosja przystępowała pewna, że ma wystarczającą ilość pocisków balistycznych i manewrujących. W końcu - jak zakładano - wojna miała zakończyć się w kilka dni. W tej sytuacji ok. 900 Iskanderów i 500 Kalibrów wydawało się potężnym zapasem. Minęło jednak kilka dni, tygodni, potem miesięcy a zwycięstwa nie było.
Założenia Kremla wzięły w łeb
Tylko w pierwszym półroczu wojny Rosjanie zużyli ok. 800 Iskanderów i 400 Kalibrów. Ubytek wręcz gigantyczny, bo szacowano, że rosyjski przemysł będzie w tym czasie w stanie wyprodukować maksymalnie ok. 150 Kalibrów rocznie, a Iskanderów zaledwie 80 sztuk.
Nie wyprodukował, bo błędnie założono, że dostawcy będą mieli odpowiedni zapas podzespołów elektronicznych. A te szybko się wyczerpały i w ciągu pierwszego roku wojny wyprodukowano zaledwie 48 Iskanderów i 120 Kalibrów.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Polska jest przygotowana na wojnę? "Termin obrony cywilnej znikł"
- Rosjanie nie byli przygotowani na wojnę, pod wieloma względami, także pod względem zapasów pocisków balistycznych czy manewrujących. W konsekwencji nie mieli ich aż tyle, aby prowadzić długotrwałe działania – mówi dr Dariusz Materniak, ekspert ds. wschodnich.
Widać to, porównując skalę ataków w ciągu kolejnych miesięcy. W pierwszej fali uderzeń na Ukrainę Rosjaninie wystrzelili ok. 150 pocisków balistycznych i manewrujących. W czasie zimowej ofensywy lotniczej wysyłali ich ok. 30 dziennie przez dwa tygodnie.
Jesienią 2023 r. było ich już stać na wystrzeliwanie pojedynczych pocisków raz na około dwa tygodnie. Skromne zapasy oszczędzali na kolejną próbę przeprowadzenia ofensywy. Nastąpiła w ostatni piątek grudnia - wtedy użyli aż 158 różnego rodzaju pocisków i bezzałogowców. Zaledwie około tuzin z nich stanowiły Iskandery i Kalibry. Dwa dni później na 99 pocisków, tylko sześć było produktami najnowszej generacji.
Jak na dłoni więc widać, że Rosjanie mają ogromny problem, a przerwy w ostrzale jeszcze się wydłużyły, bo potrzeba przynajmniej kilkunastu dni na zebranie odpowiedniej ilości pocisków do przeprowadzenia precyzyjnych uderzeń. Nie jest bowiem tak, że z tych, które zostały, można od razu skorzystać. One muszą najpierw przejść przegląd i zostać przygotowane do misji.
- Pierwsze problem, czym strzelać, pojawiły się w Rosjan już w 2022 roku. Powstałą lukę miały wypełnić irańskie drony Szahed, ale jak widać, to się w zasadzie nie udało. To pokazuje słabość, czy mówiąc precyzyjniej, ograniczone możliwości rosyjskiego przemysłu – ocenia dr Materniak.
- Dodatkowo wybór zamienników był i jest nadal dość ograniczony, bo niewiele krajów jest skłonnych otwarcie pomagać Rosji militarnie toczyć tą wojnę. Robi to Iran czy Korea Płn., które nie mają wiele do stracenia. Ten brak alternatywy może się okazać istotny już tej wiosny i wczesnym latem, gdy albo Rosja będzie szykować własną ofensywę, albo do kontruderzenia przystąpi Ukraina.
"Odsiecz" z Iranu
Już blisko trzy tygodnie temu Reuters informował, że Rosja kupiła w Iranie ponad 400 pocisków balistycznych z rodziny Fateh-110 oraz Zolfaghar. Dostawy miały się zacząć na początku tego roku. Na razie nie ma jednak dowodów, że już ich użyto przeciwko Ukrainie.
Wcześniej Rosjanie kupowali w Korei Północnej. Marny wybór - jakość koreańskiej broni jest tak niska, że zaledwie 8 proc. pocisków dotarła w pobliże celów, a w punkt nie trafił żaden.
Pociski Fateh-110 produkowane są przez irańską Organizację Przemysłu Kosmicznego od 2002 roku. Mogą przenosić głowice odłamkowo-burzące o masie do 500 kg na odległość do 500 km. Dobrą wiadomością dla Ukraińców, a fatalną dla Rosjan jest to, że również nie są zbyt celne. W najnowszej wersji tolerancja błędu wynosi do 100 metrów od wyznaczonego celu. Z kolei starsze wersje mają zasięg zaledwie 200 km, a tolerancję celności do 200 metrów. Na współczesnym polu walki to parametry, które na nikim nie zrobią wrażenia.
Większy zasięg mają pociski Zolfaghar, które wprost wywodzą się z Fatehów. Są w stanie atakować cele odległe o 700 km. Ich celność i niezawodność jest również bardzo słaba. To dlatego, że wykorzystywane są w nich cywilne systemy nawigacyjne GNSS.
Podobne problemy Rosjanie mają z koreańskimi pociskami. Mają one co prawda większy zasięg od pocisków Fateh-110 (700 km wobec 500 jakie ma np. Iskander-M), ale wspomnianą już, gorszą jakość. Koreańskie pociski są również bardziej podatne na środki lekkiej obrony przeciwlotniczej (OPL) i systemy walki radioelektronicznej (WRE).
"Wspomaganie" zewnętrzne nie gwarantuje więc potrzebnej jakości. Na Kremlu chyba nikt nie spodziewał się takiego obrotu sprawy.
Czekając na Amerykanów
Z zupełnie innego pułapu do wojny przystępowali Ukraińcy, którzy w zasadzie nie mieli pocisków balistycznych dalekiego zasięgu. Trudno bowiem za takie uznać Milchy-M2 o zasięgu do 200 km, które nadal są w zasadzie w fazie testów. Najbardziej zaawansowanym pociskiem manewrującym jest z kolei Neptun, który ma na swoim koncie zatopienie krążownika rakietowego "Moskwa". Ten jednak również ma niewielki zasięg.
To wyjaśnia, dlaczego Kijów naciska na Stany Zjednoczone, aby dostarczyły pociski MGM-141 ATACMS. Są to pociski o zasięgu około 300 km, które opracowano na potrzeby systemów M270 MLRS i M142 HIMARS. Po ich otrzymaniu Ukraińcy mogliby atakować głębsze zaplecze Rosjan.
Na razie jednak muszą atakować bezzałogowcami, które przenoszą zaledwie 20 kg ładunku. W porównaniu do 560 kg głowicy ATACMS uderzenia dronów-kamikadze są niczym próby ugryzienia słonia przez komara.
Sławek Zagórski dla Wirtualnej Polski
WP Wiadomości na:
Wyłączono komentarze
Jako redakcja Wirtualnej Polski doceniamy zaangażowanie naszych czytelników w komentarzach. Jednak niektóre tematy wywołują komentarze wykraczające poza granice kulturalnej dyskusji. Dbając o jej jakość, zdecydowaliśmy się wyłączyć sekcję komentarzy pod tym artykułem.
Redakcja Wirtualnej Polski