Rodrigo Duterte ogłasza "separację od USA". Amerykanie nazywają to "katastrofą", chodzi o fundament ich polityki obronnej
• Prezydent Filipin ogłosił w Pekinie, że jego kraj "odseparuje się od USA"
• Stany Zjednoczone mogą utracić najstarszego sojusznika w Azji
• Sojusz z Filipinami jest częścią podstawowej doktryny obronnej USA na Pacyfiku
• Duterte odrzuca USA i zwraca się ku Chinom
• Filipiny przez lata toczyły spór terytorialny z Chinami na M. Południowochińskim
• Pojawia się groźba, że Duterte "przehandluje" filipińskie roszczenia w zamian za pieniądze i inwestycje z Chin
W czwartek, podczas wizyty w Pekinie, prezydent Filipin Rodrigo Duterte ogłosił "separację od Stanów Zjednoczonych", a tercet Filipiny-Chiny-Rosja nazwał "trójką przeciwko reszcie świata".
Ta deklaracja wywołała niemałą burzę w waszyngtońskiej administracji, która przez ostatnie miesiące próbowała puszczać mimo uszu antyamarykańskie przekazy, jakie płynęły z Manili.
Błyskawiczne preludium
Choć Rodrigo Duterte rządzi zaledwie od 30 czerwca, szybko zdążył nadszarpnąć sojusz Filipin z USA, który przetrwał ponad pół wieku. Na początku lat 50. XX w. to właśnie z Filipinami Stany Zjednoczone podpisały pierwsze porozumienie obronne w Azji.
W ostatnich latach Filipiny miały być fundamentem amerykańskiego zwrotu ku Azji, który postulował Barack Obama od początku swojej prezydentury. Zwrot znajdował zresztą potwierdzenie w umowach o współpracy, jakie zawierał Obama z byłym prezydentem Aquino.
Teraz Duterte zdecydowanie wycofuje się z tej polityki, a jego deklaracje z wizyty w Chinach z miejsca zostały nazwane "katastrofą" przez amerykański prestiżowy magazyn "Foreign Policy". Chodzi tu bowiem o potencjalne przekreślenie doktryny obronnej "pierwszego łańcucha wysp", którą Amerykanie wyznają od czasu zakończenia II wojny światowej. W myśl tych ustaleń linia obrony na Zachodnim Pacyfiku powinna przebiegać od Japonii, przez wyspy Riukiu i Tajwan, na Filipinach kończąc. Bez tego sojuszu we froncie pojawia się poważny wyłom.
Błyskawiczne preludium
Odseparowanie się od USA nie było nagłe. Tuż przed wyjazdem do Chin prezydent z dumą wspominał, że jeden z jego dziadków był Chińczykiem. Chwalił też "szczodrość" Pekinu, który - jego zdaniem - jak żadne inne państwo, pomaga biedniejszym krajom. Stwierdził w końcu, że "tylko Chiny mogą nam dziś" pomóc.
Była to kolejna przygrywka w filipińskim zwrocie ku Chinom, bowiem już wcześniej Duterte zagrywał w niej antyamerykańskie akordy. Mówił m. in. o potrzebie zakończenia wspólnych patroli marynarek wojennych USA i Filipin. Chciał też przerwania współpracy komandosów z USA i swoich żołnierzy, którzy byli przez nich szkoleni do walki z islamistami (w Filipinach operuje grupa Abu Sajjfa, wierna Państwu Islamskiemu).
Stany Zjednoczone nie brały tych deklaracji na poważnie, bowiem żadna współpraca nie została zawieszona, jednak po wizycie w Chinach sytuacji nie można już lekceważyć.
Jeśli nie ekonomia, to co?
Choć Filipiny chwalą się, że przywożą z Chin umowy handlowe warte 13 mld dol., charakter kontraktów nie jest znany i nie podpisano nawet umów przedwstępnych, więc nie wiadomo, na jaką kwotę faktycznie będą opiewały umowy. Dla porównania inwestycje bezpośrednie Stanów Zjednoczonych w Filipinach są warte 4,7 mdl dol.
"Foreign Policy" celnie wskazuje, że Duterte musi wierzyć w moc chińskiego pieniądza, bo na pewno nie wybiera tego kierunku ze względu na bieżący rachunek ekonomiczny. To Japonia, bliski sojusznik USA, jest największym importerem filipińskich dóbr. Do USA, Singapuru i Japonii trafia w sumie prawie 43 proc. eksportu Filipin, podczas gdy do Chin i Hongkongu ponad 22 proc. Dysproporcja filipińskiego importu na niekorzyść Pekinu jest nawet większa. Chińskie towary stanowią ponad 16 proc. importu, a niemal cała reszta to produkty od Stanów Zjednoczonych i ich sojuszników.
Skąd więc taka wolta? Jak już wspomniano, Duterte chciałby na pewno mocniej odkręcić kurek chińskich inwestycji. Ale warto też zwrócić uwagę na pewną ideologiczną bliskość liderów obu krajów. I nie chodzi wcale o deklarowany komunizm, a o autorytarne sprawowanie rządów. Chociaż Duterte został wybrany w demokratycznych wyborach, to jednak jest typem wodza, który nie stroni od siłowych rozwiązań.
W całych Filipinach działają dziś szwadrony śmierci, które "czyszczą" ulice z handlarzy narkotyków i narkomanów. Duterte stosował podobne rozwiązanie, gdy Duterte był gubernatorem Manili. Tak wtedy, jak i dziś, ofiarami siepaczy często padają niewinni cywile, w tym dzieci. W sumie zniknęło już przynajmniej około 2 tys. ludzi. Prezydent zapytany o prawa człowieka, stwierdził po prostu, że "ma je w dupie", a jako wzór kampanii likwidacyjnej podawał Adolfa Hiltera. - Zmasakrował 3 mln Żydów. A my mamy 3 mln narkomanów. Z przyjemnością ich wyrżnę - mówił. Za sposób wojowania z narkotykami został zresztą otwarcie skrytykowany przez Baracka Obamę, po czym w odwecie równie otwarcie nazwał go "skur...".
Pomijając dobór słów, sposób sprawowania polityki przez Duterte jest więc bliższy chińskiemu autorytaryzmowi niż amerykańskiemu pakietowi "demokracja + prawa człowieka".
Jak Duterte groził Chinom
Prezydent nie zawsze było takim wielbicielem Chin. Jeszcze w czasie kampanii wyborczej wymachiwał szabelką, mówiąc, że nie może być mowy o podważaniu prawa międzynarodowego przez Chiny na Morzu Południowochińskim. I mówił to w charakterystyczny dla siebie sposób, grożąc, że jeśli w ciągu dwóch lat nie uda mu się zawrzeć korzystnego porozumienia z Pekinem, to osobiście wsiądzie na skuter wodny i zatknie filipińskie flagi na spornych wyspach.
Dziś to sam Duterte jest obiektem ostrzeżeń. Sąd Najwyższy w Manili po ostatnich deklaracjach prezydenta zapowiedział, że, jeśli zamierza on zrzec się suwerenności nad rafą Scarborough, o którą Filipiny toczą spór terytorialny z Chinami, może się to skończyć impeachmentem.