Rewolucja w Syrii. "Po raz pierwszy jesteśmy naprawdę wolni"
- Co czuję? Radość, ogromną radość. Czekaliśmy na to tak długo - mówi Wirtualnej Polsce Mona Lababidi. Podobnie jak setki innych Syryjczyków, przyszła na paryski plac Republiki, aby świętować upadek reżimu al-Asada. - Dzisiaj, nawet z dala od kraju, poczuliśmy, co znaczy wolność. To absolutnie historyczna chwila - dodaje Alan.
Przyszli spontanicznie. Z potrzeby serca. Młodzi i starsi. Z flagami i bez.
Przyszli wykrzyczeć, wyśpiewać i wytańczyć swoje emocje.
Nie przeszkodził im deszcz. W zasadzie w takiej chwili nie przeszkodziłoby im absolutnie nic. Syryjczycy czekali na nią całe dekady, dlatego po odejściu Asada taka radość wybuchła na placu Republiki w Paryżu.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Głos Sikorskiego słyszalny w Europie? "Wątpię, żeby budził zachwyt"
"Po raz pierwszy jesteśmy naprawdę wolni"
- Uczucie jest niepowtarzalne, bo trzeba sobie zdać sprawę, że u nas nigdy nie było rewolucji. Po upadku reżimu Asada po raz pierwszy jesteśmy naprawdę wolni. To koniec dyktatury, która trwała ponad 50 lat - Mona Lababidi aż tryska emocjami, gdy to opowiada.
Urodziła się już we Francji, ale o rodzinnym kraju nigdy nie zapomniała. Wcześniej jej rodzice – obydwoje lekarze – przyjechali nad Sekwanę w połowie lat 80. Chcieli szukać lepszego życia. I znaleźli, ale niewiele ponad dekadę później zwyciężyła chęć powrotu do ojczyzny. Do siebie. W państwie Hafiza al-Asada chcieli spróbować jeszcze raz.
Wytrzymali tak pięć lat. To był akurat czas, gdy po śmierci ojca do władzy doszedł syn, Baszszar. - Nie dało się normalnie żyć. Nie można było głośno się odzywać. Minęło ponad 20 lat, ale doskonale pamiętam kawał, który wówczas opowiadano: jedyne miejsce, gdzie możesz otworzyć usta, to u dentysty. Dzisiaj mogę się z tego śmiać, ale wtedy do śmiechu wcale nie było. Jeśli tylko powiedziało się jedno słowo przeciwko przywódcy, można było wylądować w więzieniu. Taka była dyktatura - mówi nam Syryjka.
Od 2002 roku, kiedy Mona przyjechała znowu z rodzicami do Francji – rzadko, bo rzadko, ale wracała od czasu do czasu do rodzinnego kraju. - Jednak od 12 lat, jak po arabskiej wiośnie wojna opanowała kraj, nie postawiłam tam stopy. Mam dwoje dzieci, syn mnie nieraz pytał: "Mamo, pojedziemy do Syrii?". Zawsze odpowiadałam, że nie możemy, bo tam trwa wojna, to zbyt ryzykowne. I nagle, po ucieczce Asada mogłam dzieciom powiedzieć, że pewnie niedługo pojedziemy. Aż się popłakały. Tego nie da się opisać. Emocje, które dzisiaj przeżywamy, są ogromne.
To, co się teraz dzieje, opisuje jak ciąg dalszy arabskiej wiosny. - Takie dopełnienie, na które długo czekaliśmy. Ale warto było - mówi Mona i dodaje, że przewrót w Syrii będzie miał z pewnością duży wpływ na rozwój sytuacji w całym regionie, ale jaki – tego nie da się przewidzieć.
"Nigdy nie uważałem go za prezydenta"
- Dla nas to historyczny dzień. Kiedyś trafi do podręczników i moje dzieci będą się o tym uczyły. Niesamowite, jak sobie o tym pomyślę.
Alan wyjechał z Syrii 10 lat temu. - Tylko i wyłącznie z powodu reżimu, który zabijał własne społeczeństwo, który niszczył nasze dzielnice. Musieliśmy wyjechać, nie było innego wyjścia - mówi.
Dokładnie tak, jak w przypadku milionów Syryjczyków, którzy zostali zmuszeni, aby szukać swojego miejsca gdzie indziej.
- Ułożyliśmy sobie życie, mamy dzisiaj rodziny, ale cały czas myśleliśmy o własnym kraju. Dlatego po upadku Asada jest taka radość. Już go nie ma! Nigdy nie uważałem go za prezydenta, bo nie może być nim ktoś, kto jest sterowany z zewnątrz, kto zabija własny naród - mówi Alan.
Rodzice Ranii wyjechali z Syrii przed czterdziestoma laty. Już wtedy nie mogli znieść dyktatury Hafiza al-Asada. - W zasadzie straciłam nadzieję, że cokolwiek się zmieni. Nie było żadnych widoków. Nie stanęłam na syryjskiej ziemi od 14 lat. Moja rodzina pochodzi z Aleppo, ale dzisiaj to miasto przypomina jedną wielką ruinę. Przykro patrzeć. Dlatego dzisiaj znowu chcę wierzyć, że będzie lepiej - mówi nam Rania.
Kto teraz dojdzie do władzy?
Czy radość z upadku reżimu Asada nie przesłania nie wielkiej wiedzy o tym, kto teraz może dojść do władzy?
Reżim al-Asada obaliło islamistyczne ugrupowanie Hajat Tahrir asz-Szam (HTS), które w niedzielę zdobyło Damaszek. Przywódcą HTS jest Abu Muhamad al-Dżaulani, który w przeszłości walczył w szeregach Al-Kaidy, ale teraz odżegnuje się od radykalizmu, deklaruje odejście od dżihadyzmu i szacunek dla praw mniejszości.
- Trzeba wyraźnie rozróżnić - islamiści, którzy teraz przejmują władzę nie mają nic wspólnego z fundamentalistami z Daesz (arabskie określenia ISIS – red.). To lud się zbuntował przeciwko reżimowi - Alan mówi tak głośno i w takich emocjach, jakby sam siebie chciał przekonać. Ale szybko dodaje: - Wiadomo, że to jest stan przejściowy, ale szybko musi powstać nowe państwo - nowe władze, nowa armia. Na razie cieszymy się tym, co mamy.
Mona Lababidi też jest dobrej myśli. - Czytam aktualności i mam świadomość, że wszyscy trochę się boją. Słychać to pytanie, kim naprawdę są rebelianci, jacy to islamiści? Ale jestem jakoś spokojna, bo Syria zawsze była znana z umiarkowanego islamu. Nie wyobrażam sobie, żeby ludzie pokroju Państwa Islamskiego, radykalni, doszli do władzy. Wierzę, że to nie jest możliwe, bo naród syryjski się na to nie zgodzi.
Z Paryża Remigiusz Półtorak, dziennikarz Wirtualnej Polski