PublicystykaReformy pisane pod partię. Pokusa każdej władzy, która może się odbić czkawką PiS

Reformy pisane pod partię. Pokusa każdej władzy, która może się odbić czkawką PiS

Stare przysłowie głosi, że trzeba umieć jeść małą łyżeczką. Prawo i Sprawiedliwość powinno wziąć sobie te słowa do serca, inaczej w następnych wyborach może się zadławić. Choć idea dwukadencyjności w samorządach i ustawa metropolitalna nie są ani nowe, ani pozbawione racji, diabeł tkwi w szczegółach. A te dziwnym trafem faworyzują partię rządzącą. Majstrowanie przy ordynacji na krótką metę będzie się opłacać, wyborcy bywają jednak niezwykle przekorni w stosunku do władzy, która chce im pomóc w głosowaniach.

Reformy pisane pod partię. Pokusa każdej władzy, która może się odbić czkawką PiS
Źródło zdjęć: © Materiały prasowe | Wawa Love
Marcin Makowski

Gerrymandering to zjawisko niemal tak stare, jak nowożytna polityka. Przesuwanie granic okręgów wyborczych w sposób pozwalający na sterowanie odpowiednim rozkładem mandatów, Amerykanie przerabiali już na przełomie XVIII i XIX wieku. Pionierem procederu okazał się Elbridge Gerry, 5. wiceprezydent USA, który jako gubernator Massachusetts tak kreatywnie naszkicował obwód wyborczy faworyzujący kandydatów jego partii, że przypominał on swoim kształtem smoka, albo salamandrę. Właśnie z połączenia jego nazwiska oraz gatunku europejskiej jaszczurki powstał termin, który w polityce nosi jednoznacznie pejoratywne konotacje. Oczywiście żadna władza nie jest na jego uroki odporna. Propozycję dwukadencyjności w samorządach zgłaszała wcześniej Platforma Obywatelska, a nie kto inny jak jej obecny rzecznik, Jan Grabiec, obiecywał w 2015 roku, że jako poseł wybrany z okręgu warszawskiego utworzy w mieście jednostkę metropolitalną, która poprawi przepustowość lokalnych węzłów komunikacyjnych. Hipokryzją zatem z ust części opozycji jest twierdzenie, że Prawo i Sprawiedliwość nagle w wyniku burzy mózgów na Nowogrodzkiej wpadło na pomysły, który nigdy w historii parlamentaryzmu nikomu przez głowę nie przeszły. To jednak nie Platforma ma dzisiaj sejmową większość, więc kogo innego trzeba w pierwszej kolejności pytać o konsekwencje zmian.

Żeby była jasność, uważam, że obie wspomniane koncepcje same w sobie nie są złe ani kontrowersyjne. Zła dla demokracji może być jednak sytuacja, w której za pomocną inżynierii wyborczej, zasłaniając się dobrem obywateli, ta czy inna władza będzie dokonywać technicznych zabiegów, które w konsekwencji okażą się korzystne szczególnie dla niej. Dziwnym trafem właśnie takie następstwa noszą propozycje Prawa i Sprawiedliwości. Przecież politycy partii Jarosława Kaczyńskiego doskonale wiedzą, że dwukadencyjność na kluczowych fotelach władzy samorządowej działająca od następnych wyborów, będzie oznaczała kompletny reset regionalnych struktur władzy. Tych samych, które w dużej mierze - a szczególnie w największych miastach - tkwią obecnie w rękach opozycji. Podobnie rysują się konsekwencje propozycji ustawy, którą wraz z 28. innymi posłami złożył niedawny kandydat na prezydenta Warszawy, Jacek Sasin. Zakłada ona dołączenie 33. podwarszawskich gmin do metropolitalnej jednostki samorządu terytorialnego, które będą miały równorzędny głos w wyznaczeniu nowego prezydenta stolicy. Fakt, że w 30 z nich w ostatnich wyborach parlamentarnych wygrało Prawo i Sprawiedliwość, to tylko szczęśliwy zbieg okoliczności. „Co mam poradzić, że ludzie tak głosują?” - powiedział na konferencji prasowej poseł Sasin. Następnego dnia dodał jednak, że to narracja błędna, ponieważ: - Przekładanie wyborów parlamentarnych do samorządowych ma się nijak. Przypomnę dobry wynik PSL w samorządach, który nie przełożył się później na poparcie parlamentarne - stwierdził, dodając, że w głosowaniu z 2014 roku jego partia zwyciężyła jedynie w czterech podwarszawskich gminach. Pominął jednak, że w całym województwie wybory wygrała, przejmując 19 z 51 sejmików wojewódzkich.

To prawda, że tworzenie politycznych klanów, które często przez kilkanaście lat okupują kluczowe stanowiska w wielu polskich gminach, sprzyja patologiom. Nie trudno wyobrazić sobie sieć wzajemnych przysług, powiązań i kapitału, które gromadzi prezydent niewielkiego miasta, rządzący 4. czy 5. kadencję. Jest rzeczą oczywistą, że bez względu na barwy partyjne, jeśli raz przejmie się władzę i dysponuje jej narzędziami, o wiele łatwiej jest ją utrzymać, niż uzyskać. Choćby tylko z tego powodu idea dwóch kadencji, wprowadzona i liczona od momentu jej ogłoszenia, jest pomysłem, na którym warto się zastanowić. Podobnie wygląda sytuacja z rozszerzeniem granic metropolii warszawskiej, docelowo mająca wpłynąć na poprawę infrastruktury i usług komunikacyjnych w ościennych ośrodkach, w których często nawet około 90. proc. mieszkańców pracuje na co dzień w Warszawie, nie mając prawa współdecydowania o kierunku jej rozwoju. Dlatego właśnie nie sama idea reform, ale sposób ich wprowadzania i egzekucja sprawiają, że Prawo i Sprawiedliwość jawi się nie tylko wyborcom partii opozycyjnych, jako władza, która choć zdobyła większość parlamentarną na starych zasadach, chce ją wzmocnić i utrzymać forsując zmiany, z którymi nie szła do wyścigu. Nie zmienia się reguł w trakcie trwania gry. Wspomniał o tym również Jarosław Gowin, a jeśli o „kontrowersyjności” reform mówi członek Zjednoczonej Prawicy, powinno to dać ich twórcom do myślenia.

W końcu projekt ustawy metropolitalnej dla Warszawy jest tylko symptomem szerszej i ogólnopolitycznej pokusy, którą stowarzyszenie Miasto Jest Nasze trafnie podsumowało w sześciu punktach, z których pierwszy i najważniejszy brzmi: „Nic o nas, bez nas”. Równie radykalnych zmian nie powinno się stanowić bez realnej debaty ani pod presją ukończenia ich przed kolejnymi wyborami. Jeśli działa się w ten sposób daje się bezpośredni pretekst do podejrzeń, że szyje się je nie dla dobra obywateli, ale na własną miarę. Ile razy Jacek Sasin nie powiedziałby o „odbiurokratyzowaniu Warszawy”, a Jarosław Kaczyński o „zerwaniu z lokalnymi sitwami”, zawsze na końcu beneficjentem zmian okaże się obecny rząd. I również ten, tak samo jak poprzedni, musi pamiętać, że choć nie ma limitu projektów ustaw, jest limit cierpliwości wyborców. A ci na dłuższą metę nie lubią być przestawiani i modelowani pod potrzeby kolejnych głosowań.

Marcin Makowski - dziennikarz i publicysta tygodnika "Do Rzeczy". Współpracuje z Wirtualną Polską, TVP3 Kraków oraz Radiem Kraków. Z wykształcenia historyk i filozof. Absolwent Uniwersytetu Szczecińskiego, Uniwersytetu Jagiellońskiego oraz Polskiej Akademii Nauk.

Poglądy autorów felietonów, komentarzy i artykułów publicystycznych publikowanych na łamach WP Opinii nie są tożsame z poglądami Wirtualnej Polski. Serwis Opinie opiera się na oryginalnych treściach publicystycznych pisanych przez autorów zewnętrznych oraz dziennikarzy WP i nie należy traktować ich jako wyrazu linii programowej całej Wirtualnej Polski.

Źródło artykułu:WP Opinie
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)