- To brzmi brutalnie, ale składamy ludzi z części. Pamiętam, że w Halembie odnaleźliśmy ciało z fragmentem głowy. Reszta była odcięta. Wynieśliśmy to ciało z miejsca wypadku. Ktoś powiedział, że brakuje ręki. Rozkaz: "Wracać się po rękę!" - opowiada Jan Gaura, emerytowany górnik, były ratownik.
Jan Gaura uczestniczył w akcji ratunkowej w kopalni Halemba w Rudzie Śląskiej w 2006 roku. To jedna z najtragiczniejszych katastrof górniczych w Polsce. Podczas likwidowania ściany wydobywczej 1000 metrów pod ziemią wybuchł metan. Zginęło 23 górników.
W tym samym roku wypadek w Halembie przeżył Zbigniew Nowak, który na pomoc ratowników, w tym Gaury, czekał pod ziemią 111 godzin.
Jan Gaura opowiada Magazynowi Wirtualnej Polski, jak wyglądały akcje i wspomina pierwsze słowa Zbigniewa Nowaka. Opisuje też, jak niosąc pomoc sam żegnał się z życiem i jak ratownicy radzą sobie ze stresem.
Paweł Figurski: Spoglądał pan śmierci w oczy?
Jan Gaura: - Raz już się z nią witałem. To było, gdy ratowaliśmy Zbyszka Nowaka po tąpnięciu w kopalni Halemba w 2006 roku. To był kluczowy moment akcji. Po kilkuset godzinach usłyszeliśmy, że Zbyszek żyje. Adrenalina zadziałała. Spytałem kierownika, czy mam lecieć do niego. Odpowiedział, że tak.
Zacząłem się czołgać, żeby jakoś utorować drogę do niego. W pewnym momencie utknąłem, zakleszczyłem się. Ani w przód, ani w tył. Koledzy daleko z tyłu, daleko przede mną Zbyszek. Przed oczami stanęło mi całe życie. To trwało dwie minuty, ale psychika zrobiła swoje. Horror. Nie bałem się wchodzić w dziury, nie miałem klaustrofobii, ale wtedy poczułem ogromny strach. W głowie robi się kocioł. Już wyobrażałem sobie następne tąpnięcie, które odetnie mnie całkowicie.
Co pan zrobił?
- Powiedziałem sobie: Janek, powoli. Spojrzałem na siebie z boku, wyciszyłem. Powoli ruszałem głową, w prawo, w lewo, na plecy - i ruszyło. Przeszedłem tę przeszkodę, odwróciłem się i zobaczyłem, że to nie było nic takiego trudnego, po prostu moja psychika zaczęła fiksować.
Byłem zakleszczony przez dwie minuty. A proszę sobie wyobrazić siedzieć tam 111 godzin, jak Zbyszek.
Opowiedzmy tę historię od początku. Jak pan się dowiedział o tąpnięciu w Halembie?
- Pracowałem tam wtedy jako górnik. Już był koniec naszej zmiany. Byłem może 700 metrów od miejsca wypadku. Tąpniecie było odczuwalne. Skontaktowałem się z górą, powiedziałem, gdzie jestem. Kazano mi czekać na zastęp ratowników.
Wtedy już sam zacząłem pracę jako ratownik. Znaliśmy to miejsce, było ryzyko kolejnego tąpnięcia. Mówiliśmy sobie, że jak przywali, to dej pozór (po śląsku: "uważaj" – red.), bo może być powtórka. Na szczęście tym razem drugiego tąpnięcia nie było.
Widząc takie zniszczenia wiedzieliśmy, że będzie krucho z ludźmi. Zbyszek miał szczęście, że rura wentylacyjna pękła i dostarczała mu świeże powietrze. On zresztą stukał w tę rurę, ale ona w pewnym momencie była oberwana i ten dźwięk nie docierał do nas.
Ekipy zaczęły sprawdzać, którędy można dojść do Zbyszka. Media często informują, że ratownicy mają kontakt z górnikami. Kontakt to za dużo powiedziane. Możemy mieć sygnał, że ktoś tam jest, nawet kogoś widzieć, ale dotarcie do niego to daleka droga.
Na chodnikach jest wszystko: sprzęt, materiały. Gdy jest wybuch, to wszystko się gnie, zagradza drogę, co utrudnia dojście do ofiar.
Ale też czasem ratuje życie.
- To prawda. Czasem jest tak, że coś się zawiesi i gdzieś pozostanie luka, w której można się skryć.
W takiej luce o wysokości metra i szerokości niespełna metra znalazł się Zbigniew Nowak. Skąd, widząc ogrom zniszczenia, bierzecie nadzieję, by powtarzać, że zawsze idziecie po żywego człowieka?
- Cuda się zdarzają. Tam z jednej strony chodnik był całkowicie zawalony, z drugiej był wypływ gazów. Można spytać, gdzie tu miejsce dla człowieka? Było na szczęście trzecie dojście - chodnik przy samej ścianie. To też fart, bo przed katastrofą kierownik oddziału kazał sprzątać ten chodnik. A zwykle chodniki są zawalone – beczkami metalowymi, śmieciami, deskami. Tu akurat chodnik był czysty, wystarczyło kopać.
W końcu wołamy: Cisza! I nasłuchujemy. Zastępowy krzyknął, a Zbyszek się odezwał. Boże, co to było!
Ogromna radość?
- Nie do opisania. Siedziałem z boku i kolega przybiegł z wiadomością, że Zbyszek się odezwał. To wtedy spytałem, czy mam do niego lecieć.
Radość, blisko cudu i nagle pan się zatrzymuje i nie może ruszyć w żadną stronę.
- Już byłem zadowolony, ale mina mi szybko zrzedła. Po pierwszej panice sam siebie zapytałem: "Mnie by miało coś takiego spotkać? Miałbym tu zostać? Tu gość tyle czasu siedzi i dał radę". Choć, jak mówiłem, trwało to wszystko dwie minuty, ale zdążyło przyjść zwątpienie. I to fest, bo wciąż była obawa, że znów tąpnie i będzie po sprawie.
To jest górnictwo. Może się zdarzyć wszystko. Trzy dni po akcji w tym rejonie doszło do kolejnego tąpnięcia. Zasypało wszystko. Przecież to mogło być wtedy, gdy my byliśmy na dole, gdy odnaleźliśmy żywego Zbyszka.
Pamięta pan jego pierwsze słowa?
- Pamiętam jeden szczegół. Z kieszeni wypadł mi cukierek. Ten zielony z krzyżykiem. Kolega go podniósł i gdy poszedł założyć Zbyszkowi opatrunek, dał mu go. Zbyszek powiedział, że to był najsmaczniejszy cukierek w jego życiu.
Zanim do niego dotarliśmy, to już z nim rozmawialiśmy, żartowaliśmy. Musieliśmy podtrzymać go na duchu, ale to pomagało też nam. Wie pan, na akcjach, jak jest naprawdę źle, to żartujemy albo przeklinamy. Gdyby posłuchać nagrań naszych rozmów, które idą na górę, to byłoby to jedno wielkie "piii, piii".
Zbyszek mi powiedział wtedy, że chce zostać ratownikiem. Nie został. Wrócił do kopalni, ale do pracy na dole już nie zjechał.
Rozmawiał pan z nim potem?
- Tak, wiele razy, nawet na co dzień, widujemy się w markecie. Rozmawiamy, omawiamy sprawy bieżące. Ale nigdy nie schodzimy na temat katastrofy. Ja wiem wszystko i on wie wszystko. Nie ma co wracać do tego. Myślę, że nie byłoby to dla niego komfortowe.
O tym się nie rozmawia. Sam przeżyłem trudne chwile w kopalni, choć nigdy nie czekałem długo na pomoc. W 1990 roku, może to cud, ale po zawale udało mi się wydostać o własnych siłach. Zawał złapał mi nogi, ale póki człowiek ma ręce wolne, to jakoś się wykopie.
Drugi raz, w 1995 roku, zawał mnie przysypał mocniej. Na szczęście obok był kolega, który trzeźwo zareagował i mnie wyciągnął. Można powiedzieć, że uratowała mnie koszula.
Jak to?
- To była nauka mojego kolegi kombajnisty, który powtarzał, że w kopalni trzeba być ubranym. Niektórzy to lekceważą i z powodu wysokich temperatur pracują z gołym torsem. Ten kolega przeżył wybuch metanu. Wyszedł z niego praktycznie bez szwanku, bo ślady oparzeń miał jedynie w okolicach szyi, ubrania wzięły na siebie podmuch ognia. Miał też na sobie maskę, okulary - był kompletnie ubrany. Inny górnik, który stał może metr od niego, ale był bez koszuli, nie przeżył z powodu oparzeń.
Miałem więc na sobie tę koszulę i po tym zawale kolega ciągnął za nią. Do tego rozpiąłem spodnie i się z nich wyślizgnąłem. Sam bym nie dał rady wyjść. Gdyby nie ten kolega, minęłoby sporo czasu, aż ktoś by się zorientował, że mnie nie ma i należy mnie szukać. Nie wiem, jak by się to potoczyło. Ja wiem, że jak sypią się drobinki węgla, to jest sygnał, że dojdzie do większego zawalenia i trzeba uciekać. Wtedy nie zdążyłem.
Trudno się wraca do tych zdarzeń. Był strach, że zaraz dosypie. Też miałem już życie przed oczami. Żona, syn... Strach, że to już koniec. To nie jest tak, że ratownik się nie boi. Dobry ratownik to pół rozsądku, pół strachu. I nie ma się czego wstydzić. Tylko głupi się nie boi.
W 2006 roku doszło do jeszcze jednego wypadku w Halembie. W wyniku wybuchu metanu zginęło 23 górników. Pan brał udział w akcji ratunkowej. Idziecie do przodu i...
… i cały czas zwłoki. Szło się, odnajdywało ciało i zastęp je zabierał. Warunki były paskudne, byliśmy kilka razy wycofywani ze względu na ciągłe zagrożenie kolejnym wybuchem. Idziemy dalej i tam kolejne ciało. Nie odnaleźliśmy nikogo żywego, nikt się nie uratował.
Śnią się panu te wypadki i akcje ratownicze?
- Nie. Ja mam takie podejście: wyjdź siebie, stań z boku i zobacz, co robisz. Obserwuję, co robi ze mną moja psychika. Gdy nachodzą mnie głupie myśli, mówię do siebie: co ty pieprzysz?
Jest pan psychoterapeutą dla samego siebie?
- Tak, ja po prostu odpuszczam. Jeśli człowiek zagłębi się w problemy, złe wspomnienia, to jeszcze je pogłębi i dostanie do głowy (oszaleje się - red.). Co mi da roztrząsanie tego co było?
Długo nie mówiłem nikomu o tym, co mnie spotkało, gdy docierałem do Zbyszka. Środowisko górnicze jest takie, a nie inne. Pracowałem jako górnik, jako ratownik, znam to towarzystwo od podszewki. To są specyficzni ludzie, trzeba być odpornym na docinki kolegów. Łatwo narazić się na kpinę, na wyśmianie. Tylko w większości wyśmiewają ci, którzy nie przeżyli niczego podobnego, którym się zdaje, że górnictwo to lajcik. Z takimi ludźmi nie warto nawet rozmawiać, bo nie mają o niczym pojęcia.
Nie próbował więc pan porozmawiać o tym strachu?
- Z górnikami? Nie. Uważam, że minęło i poszedłem dalej, więc już nie ma tematu do rozmowy.
Przecież musiało to w panu siedzieć.
- W pewnym sensie siedzi nadal, tego się nie zapomina. Ale nie ma sensu tego roztrząsać.
W tamtych czasach, w latach 90. czy w kolejnej dekadzie, opieka psychologiczna nie była odpowiednia. Znam przykłady górników, którzy przeżyli traumatyczne zdarzenia na dole, czekali na pomoc wśród nieboszczyków. Oni odpowiedniej pomocy nie dostali i różnie potoczyły się ich losy.
My, ratownicy, mieliśmy na to swoją radę. Szliśmy sobie na piwo. Rozmawialiśmy o sprawach typowo związanych z pracą. Nikt nie roztrząsał jednak trudnych spraw, emocjonalnych. Tego nie było.
Brakowało panu takich rozmów?
- Dużo o tym rozmawiałem z żoną. A może inaczej – ja dużo mówiłem, opowiadałem. Wystarczy być wysłuchanym, to dużo daje.
Żona wie, że ja lubię się wpakować w tarapaty.
Nie mówiła, że się boi?
- Jasne, że się bała, martwiła. Przy okazji katastrofy w Halembie w 2006 roku minusem było to, że mieszkałem przy głównej drodze, którą tam i z powrotem jeździły karetki. Ona dostawała do głowy, nie spała w nocy. Nie wiedziała, co się dzieje, bo nikt na bieżąco jej nie informował. Dopiero, gdy wyjeżdżałem na górę, to do niej dzwoniłem.
W czasie akcji są zmiany. Gdy wyjeżdżałem na górę, wracałem do domu. Żona nie chciała, żebym wracał do kopalni na akcję, ale to był mój zawód. Wykonywałem go najlepiej jak umiałem. To była moja decyzja. Nie kombinowałem z L4, szedłem do pracy, wracałem do domu, wychodziłem na piwo.
Przedstawia pan obraz górników, którzy na zewnątrz są twardzi, niedostępni, którzy swój ból i strach trzymają w środku.
- Bo tak jest. Musimy być twardzi. Byłem ratownikiem podczas katastrofy na terenie Międzynarodowych Targów Katowickich na początku 2006 roku, kiedy zawalił się dach, zginęło 65 osób. To była masakra. Ale my, ratownicy, jesteśmy obyci ze śmiercią. Na mnie nie robi wrażenia widok zwłok. To przychodzi z wiekiem, doświadczeniem. Obserwowałem młodych strażaków. Wie pan, gdy zwierzyna się boi, zbiera się w kupę. Oni działali tak samo. Ze strachu działali irracjonalnie. Mały fragment blachy, którą przeniósłby jeden człowiek, oni przenosili w pięciu. Ze zdziwieniem patrzyli na nas, gdy łopatami odrzucaliśmy fragmenty konstrukcji, na których była zastygnięta krew.
W dniu katastrofy w Halembie do pracy przyszedł chłopak świeżo po kursie ratowniczym. Widziałem w nim podenerwowanie. Powiedziałem mu: patrz co my robimy i rób to samo. A jak my radziliśmy sobie ze stresem? Śmialiśmy się, żartowaliśmy, opowiadaliśmy kawały. To pomagało.
Jak żartować, gdy wokół tyle śmierci?
- Przepraszam, ale tak to wygląda. Działamy w ogromnym zagrożeniu, w stresie, napięciu, musimy sobie jakoś radzić.
Praca jest okropna. To brzmi brutalnie, ale składamy ludzi z części. Pamiętam, że w Halembie odnaleźliśmy ciało z fragmentem głowy. Reszta była odcięta. Wynieśliśmy to ciało z miejsca wypadku. Ktoś powiedział, że brakuje ręki. Rozkaz: "Wracać się po rękę!".
Wybuch był tak potężny, że tego człowieka wyrwało z butów. W środku jeszcze były skarpety. Sprawdziliśmy, którędy mógł przelecieć i tam szukaliśmy. W pewnym momencie poczułem specyficzny zapach, znalazłem. W miejscu, gdzie go odnaleźliśmy na początku akcji, płynęła woda, więc przez trzy dni nie wiedzieliśmy, że on tam leży. Prawdopodobnie mogliśmy nawet po nim chodzić, ale tego się nie czuje.
Znałem tego człowieka.
W czasie akcji było to dla pana ciało, które trzeba wyciągnąć, a nie człowiek, którego pan znał?
- Żeby działać, wykonywać swoje zadania, a tym samym pomagać, tak musiałem postępować. Ja o tym na co dzień nie myślę, ale gdy widzę w telewizji wspomnienia tej katastrofy na targach, albo teraz wypadki w Pniówku i Zofiówce, to te obrazy wracają.
Pamiętam akcję z Zofiówki sprzed lat. Tam było tąpnięcie, wszyscy uciekli, został jeden człowiek. Dotarliśmy do niego. Ktoś w mediach podał, że podaliśmy mu wodę. Tak nie było. My obmyliśmy coś, by sprawdzić, czy to może jest głowa człowieka.
Była?
- Tak. Zwykłym ludziom trudno sobie wyobrazić, jak wyglądają ciała, do których docieramy. Wiedząc, że to człowiek, zaczęliśmy kopać chodnik, by wyciągnąć jego ciało. Na dole spędziłem 21 godzin.
Mieszka pan niedaleko kopalni Halemba. Przejeżdżając obok widzi pan miejsce pracy, którą pan lubił, czy raczej miejsce, które zabrało pana znajomych?
- Widzę te tragedie, oczywiście. Ale powtarzam też, że lubiłem swoją pracę. Przed wojskiem pracowałem w Halembie, po wojsku też i tak do emerytury. Jak się lubi to, co się robi, to się w to idzie. Byle nikogo do niczego nie zmuszać.
Wiem, że to była niebezpieczna praca, podczas której śmierć czyhała za rogiem. Pamiętam akcję przy pożarze w kopalni Piekary. Czołgamy się... Dym, ogień... Paliła się piana z obudowy i te krople spadały nam na plecy. Straszne warunki. W pewnym momencie znajduję butlę z tlenem używaną przez spawaczy. Obok powinna być druga butla, z acetylenem, łatwopalnym gazem. Pytam ludzi wokół, gdzie jest ta butla. Słyszę, że nikt nie wie. Krzyczę, że jak ona została przy ogniu, to zaraz będzie po nas. Kazałem uciekać. Po około pół godzinie ogień dotarł do butli i nastąpił ogromny wybuch. Mogliśmy być obok. Mogliśmy być trochę dalej, ale przy wybuchu zawór butli przeleci 300 metrów. Dostać takim czymś to śmierć na miejscu.
Po katastrofie w 2009 roku w kopalni "Wujek", w której zginęło 20 górników, były wiceminister gospodarki Jerzy Markowski komentował, że przegrywamy, bo coś zaniedbujemy. Powiedział, że przy współczesnym poziomie zabezpieczeń powodem wypadków może być tylko błąd człowieka.
- Tak jest. To mnie zawsze wkurzało. Każdemu zależy na robocie, bo w niej zarabia i ma za co utrzymać rodzinę. To odbija się na bezpieczeństwie. Zgłaszając zaniedbania już się jest wrogiem. Nie raz słyszałem od człowieka z dozoru: "Patrz swojej roboty". Zaniedbania są ewidentne, ale najważniejsze jest hasło "jakoś to będzie".
Nie chciał pan rzucić tej roboty?
- Jak tylko mogłem, odszedłem na emeryturę. Mogłem pracować dłużej, bo zdrowie na to pozwalało. Powiedziałem, że nie kuszę licha. Gdybym został i nie daj Boże coś by się wydarzyło, to byłaby tylko moja wina.
Skończyłem z robotą, ale tym górnictwem cały czas żyję. Czy coś się wydarzy, czy jakaś katastrofa, to ja kalkuluję, co mogło się stać.