"Przemycałem ludzi do Polski. Łukaszenka zepsuł biznes"
Ostatnich migrantów przerzucił do Polski jeszcze w październiku. Teraz zrobiło się za "gorąco". Pozmieniał telefony, pozacierał ślady, pozrywał część znajomości. W rozmowie z Wirtualną Polską były już przemytnik mówi, że nasza granica była do niedawna dziurawa jak durszlak.
11.11.2021 07:27
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
O tym, gdzie i w jakich okolicznościach spotykamy się z Antonem, nie możemy napisać. Tak się umówiliśmy - dla jego bezpieczeństwa. Chociaż z rozmowy wynika, że dla nas też będzie lepiej, jeśli za dużo szczegółów tego spotkania nie ujrzy światła dziennego. Oczywiście Anton to nie jest jego prawdziwe imię.
Sytuacja robi się gęsta
Wysoki, dobrze zbudowany, w średnim wieku, ubrany na sportowo. Pochodzi z jednego z krajów byłego Związku Radzieckiego. W Polsce zajmuje się handlem. Ale nie będziemy rozmawiali o ściąganiu cytrusów z Hiszpanii.
- Do niedawna zajmowałem się przemytem ludzi. Działałem m.in. na granicy polsko-białoruskiej, ale też na litewsko-białoruskiej oraz na południu Europy. Obstawialiśmy również szlak przez Serbię, Chorwację i Słowenię do Włoch oraz przez Ukrainę i Węgry do Austrii – mówi nasz rozmówca.
Na południowych szlakach działał od ok. 2017 r. W Polsce i na Litwie zaczęli przemycać ludzi od ok. 2019 r. Ostatnie grupy przeprowadzali niedawno, bo jeszcze w październiku. Dał sobie spokój, bo z każdym dniem robiło się coraz niebezpieczniej.
- Po pierwsze na granicy polskiej teraz roi się od służb, policji, wojska. Więc odbiór ludzi sprawdzonymi dotychczas kanałami jest niemożliwy. Poza tym zorientowałem się, że sytuacja robi się gęsta, ktoś zaczął za mną jeździć, zaczęły się dziać jakieś dziwne rzeczy. Wycofałem się, póki nie jest za późno - twierdzi Anton.
Nasz rozmówca zdradza, że oprócz niego, w tym samym czasie na naszej granicy działało przynajmniej ośmiu takich jak on. Jaki był schemat? Rekrutacja chętnych odbywała się poprzez ukryte kanały na Telegramie, komunikatorze popularnym w krajach byłego Związku Radzieckiego. "Klienci" przemytników pochodzili m.in. z Afganistanu, Pakistanu, Iranu, Syrii, a także z Afryki.
- W przypadku niektórych tych krajów nie była wymagana wiza, a jedynie zaproszenie. Mieliśmy zaufaną firmę turystyczną, która organizowała dla naszych ludzi wycieczki do Puszczy Białowieskiej po stronie białoruskiej. Pod tym pretekstem trafili w pobliże granicy. Tym, którzy musieli mieć wizę, pomagaliśmy ją organizować. Pretekstem były np. odwiedziny u ukochanej. I takie "ukochane" też załatwialiśmy - opowiada Anton.
Najtrudniejszym elementem było przekroczenie samej granicy. Zarówno Anton, jak i inne osoby, z którymi rozmawialiśmy o sytuacji na pograniczu polsko-białoruskim, opowiadają, że w ostatnich latach ciężar pilnowania granicy spoczywał na Białorusinach.
- To Łukaszenka pilnował, żeby ludzie mu nie uciekali. U nas strażnika widziało się z rzadka. Czasem pojawił się patrol, popatrzyli przez lornetkę, pojechali dalej. Do tego pilnowały nas porozstawiane kamery i pozawieszane na drzewach foto pułapki – mówi mieszkaniec strefy przygranicznej.
Cena otwartej granicy
Opowiada, że najpierw trzeba było "ogarnąć" białoruskich pograniczników.
- Mieliśmy rozpracowany system ich pracy. Całą granicę mają podzieloną na kwadraty, stosunkowo duże sektory. W danym sektorze porusza się jeden patrol, patrole nie wychodzą poza przypisany im obszar. Więc jak widzimy, że patrol oddala się z miejsca, które obserwujemy, to wiadomo, że wróci do niego dopiero za jakiś czas. To moment, żeby się przebić do granicy. A po polskiej stronie mieliśmy swojego człowieka. Strażnika granicznego, który za 2 tys. euro dawał nam godzinę. Na godzinę otwierał nam granicę. Mieliśmy pewność, że tym czasie nikt nas nie namierzy, nie zatrzyma - opowiada były przemytnik.
Zobacz także
Po polskiej stronie czekał już człowiek od Antona i bez przeszkód wywoził imigrantów do Niemiec.
Poproszony o wskazanie dokładnego miejsca, gdzie przerzucali ludzi, Anton wysyła pinezkę. To miejsce w Puszczy Białowieskiej, dziś w tamtych okolicach aktywiści albo Straż Graniczna regularnie znajdują ludzi przekraczających białoruską granicę.
- Nam wpadka przydarzyła się tylko raz. I to nie na granicy polsko-białoruskiej, a litewsko-białoruskiej. Zatrzymali nas strażnicy. Zabrali na komendę. Powiedzieliśmy, że się zgubiliśmy w lesie, skończyło się na strachu - wspomina Anton.
Twierdzi, że na Litwie też mieli swojego przekupionego pogranicznika. Uważa również, że kanał litewski był bezpieczniejszy.
- Latem Litwini postawili obóz dla uchodźców. Więc wystarczyło tych naszych klientów pchnąć w kierunku granicy. Tam zatrzymywały ich litewskie służby i pakowały do tego obozu. Oni mogli stamtąd w miarę swobodnie wychodzić, więc umawialiśmy się na termin wyjścia I zabieraliśmy ich dalej – opowiada.
Na mapie pokazuje miejsce, z którego korzystali. To dzikie okolice, w pobliżu miejscowości Warwiszki po litewskiej stronie, Horaczki po białoruskiej.
Przerzucili 1500 migrantów
Anton twierdzi, że miał zasadę - nie zabierał dzieci przez granicę. Starał się nie rozdzielać rodzin. Nie chodzili też zimą, bo na śniegu łatwo namierzyć ślady. Od "głowy" brał początkowo 4,5 tys. euro, z czasem, gdy na granicy zaczęło robić się coraz goręcej, kwota skoczyła do 6 tys. Z tego trzeba było opłacić m.in. pograniczników, 200-400 euro brał kierowca za kurs z Litwy albo z Polski do Niemiec.
Anton ocenia, że od 2019 r. przerzucił ok. 200 osób. Jego koledzy podobnie. W sumie daje to ok. 1500 imigrantów, którzy nielegalnie przeszli przez naszą granicę.
Pytamy, od kiedy konkurencja w postaci imigrantów przerzucanych w kontrolowany sposób przez państwo zaczęła im się dawać we znaki?
Uważa, że przerzuty pod nadzorem KGB zaczęły się latem.
Pokazujemy mu stronę agencji turystycznej z Dara w Syrii. Trafiliśmy na nią, analizując dokumenty imigrantów znalezione w lesie przy granicy kilka tygodni temu przez reportera WP Patryka Michalskiego.
Pierwszy post zachęcający do wyjazdu na Białoruś został umieszczony na jej stronie w lutym 2021 r. Anton przez chwilę znów grzebie w telefonie i wysyła kolejną pinezkę. Tym razem to miejsce przy granicy polsko-białoruskiej, ale bardziej na północ, nad brzegiem Biebrzy.
- Pomagaliśmy sobie. Ludzie powiązani z tą agencją przerzucali swoich tym kanałem. A czasem, gdy ja miałem problem z przerzuceniem moich ludzi, dawałem ich im. Na przykład, miałem grupę dziesięciu osób, dzieliłem ją na trzy. Przez godzinę, którą miałem na granicy od strażnika, zdążyłem przerzucić siedmiu. Musiałbym wydać kupę kasy i stracić mnóstwo czasu, żeby przemycić pozostałą trójkę. Więc taniej wychodziło mi oddać ich tym od Syryjczyków. A w zamian ja im pomagałem przerzucić kogoś w Serbii albo Chorwacji do Włoch - opowiada Anton.
Razem dochodzimy do wniosku, że skoro syryjska agencja dalej reklamuje wycieczki na Białoruś, a w lesie znaleźliśmy wskazujące na nią dokumenty, to jej przedstawiciele w jakiś sposób musieli się dogadać z reżimem Łukaszenki. Agencja "turystyczna" oczywiście nie odpowiedziała na pytania przesłane za pomocą strony na Facebooku.
Anton zapewnia, że od października nie ma już nic wspólnego z przemytem. Pozmieniał telefony, pozacierał ślady, pozrywał część znajomości.
- Dziś tym wszystkim steruje białoruskie KGB. Im chodzi o kasę, ale głównie o prowokacje, o zrobienie zamieszania. Nie wiem, jak to się skończy, ale ja wolę się od tego trzymać z daleka.
Szymon Jadczak
szymon.jadczak@grupawp.pl