Prezydent Marks
Tusk na piątkę, Religa - cztery z minusem, Kaczyński i Cimoszewicz na tróję - oceniają dziennikarze "Wprost".
11.07.2005 | aktual.: 26.07.2005 10:28
Podwyżki podatków, likwidacja Rady Polityki Pieniężnej, kierowanie przez polityków prywatnymi firmami - to tylko część tego, co nas czeka, jeżeli wybory prezydenckie wygrają Lech Kaczyński albo Włodzimierz Cimoszewicz. Jak wynika z ankiety przeprowadzonej wśród kandydatów na prezydenta przez dziennikarzy "Wprost" i "BusinessWeeka", dwaj kandydaci, którzy mają największe szanse na wygranie wyborów prezydenckich, to również ci, którzy mają najbardziej lewicowe poglądy na gospodarkę. Lewicowy prezydent może utrzymywać socjalistyczny marazm w Polsce przez pięć kolejnych lat, wetując ustawy obniżające podatki czy likwidujące zbędną biurokrację (a weto jest bardzo trudne do odrzucenia przez Sejm).
Tylko liberalne (rzeczywiste) poglądy Donalda Tuska (bo nie kreowane na okres kampanii wyborczej prof. Zbigniewa Religi)
dają szansę na to, że polska gospodarka wróci do formy. Realizacja programów wyborczych tzw. prezydenckiego planktonu politycznego zaprowadziłaby nas zaś w obszar ograniczony "Kapitałem" Marksa, socjalistycznym keynesizmem i skrajnym liberalizmem utożsamianym u nas z Januszem Korwin-Mikkem.
Lech Kaczyński, czyli koniec liberalnych szaleństw
"Prawo i Sprawiedliwość będzie czynnikiem temperującym liberalne szaleństwa" - ogłosił Kaczyński w wywiadzie dla "Gazety Wyborczej" w 2004 r. To nie jest odosobniona wypowiedź Kaczyńskiego, a z jego publicznych wystąpień oraz odpowiedzi na pytania ankiety wyłania się obraz państwa, które w znacznie większym stopniu będzie ingerować w gospodarkę, niż to się dzieje za rządów SLD. Do "liberalnych szaleństw" Kaczyński zaliczył nawet dalekie od liberalnych próby zmniejszenia wydatków państwa zaproponowane przez wicepremiera Jerzego Hausnera. Określenie w konstytucji dopuszczalnego progu zadłużenia publicznego to - jego zdaniem - "absurd", a zadłużenie Polski w porównaniu z krajami UE nie jest szczególnie wysokie. - Czysta racjonalność ekonomiczna to abstrakcja.
W Polsce trzeba zadbać o to, jak rozdzielić korzyści wynikające z rozwoju - powiedział ostatnio Kaczyński. Prezydent Warszawy planuje powrót do bezpośredniego finansowania służby zdrowia z budżetu (a nie za pośrednictwem wymuszającego na szpitalach konkurencję Narodowego Funduszu Zdrowia) i zwiększenie finansowania kultury przez państwo. Chce również jako jedyny z kandydatów na prezydenta zlikwidować Radę Polityki Pieniężnej. Jego dotychczasowe poczynania w Warszawie (próby wyrzucenia części mieszkańców stolicy z ich domów na podstawie dekretu Bolesława Bieruta z 1945 r.) świadczą, że nie zainicjuje ani nie podpisze ustawy reprywatyzacyjnej.
łodzimierz Cimoszewicz, czyli PRL bis
Włodzimierz Cimoszewicz jako jedyny z kandydatów nie wykluczył możliwości podpisania ustawy wprowadzającej jednorazowy podatek solidarnościowy od majątku najbogatszych Polaków. W ankiecie podkreślił także, że "w Polsce mamy zbyt mało solidarności społecznej". To dopiero początek tego, co czeka polską klasę średnią po wyborze protegowanego Sojuszu Lewicy Demokratycznej. - Nie wierzę, że podatek liniowy zachęci ludzi do inwestowania w gospodarce - tłumaczy swój sprzeciw wobec jego wprowadzenia Cimoszewicz. W odpowiedzi na nasze pytanie o zwolnienia z pracy niepotrzebnych urzędników Cimoszewicz apeluje o "dystans do populistycznych nawoływań do ograniczenia administracji". Kandydat lewicy twierdzi, że jest za prywatyzacją PKN Orlen, PKO BP, PZU, LOT, Grupy Lotos i PKP, ale jako jedyny z kandydatów na prezydenta opowiada się za wprowadzeniem tzw. złotego weta, czyli prawa do blokowania przez państwo decyzji prywatnych właścicieli w najważniejszych dla państwa spółkach. Jest to, po pierwsze, niezgodne z prawem
unijnym, a po drugie, sprowadza się do tego, że to politycy będą nadal kierować tymi firmami (czego dotychczasowe efekty badają właśnie komisje ds. Orlenu i PZU). Cimoszewicz jest także zdecydowanie przeciwny prywatyzacji Telewizji Publicznej i odebraniu przywilejów emerytalnych zasłużonym w PRL pracownikom wojska i milicji. Słowem - PRL bis. Oligarcha Lepper
Marek Borowski, jeszcze do niedawna ważny kandydat w wyborach prezydenckich, po wejściu do gry Włodzimierza Cimoszewicza przestał się liczyć w sondażach. Zupełnie niesłusznie, ponieważ programy gospodarcze tych kandydatów nie różnią się praktycznie niczym i są kopią polityki SLD. Borowski miał już okazję jako minister finansów wprowadzić swoje poglądy w życie, podnosząc w 1995 r. stawki PIT (z 20 proc., 30 proc. i 40 proc. do 21 proc., 33 proc., i 45 proc.), więc można się spodziewać, że jako prezydent będzie przyklaskiwał tego typu inicjatywom. A także kontynuował swoją działalność jako jednego z głównych obrońców tzw. interesów lokatorów, opowiadającego się za tym, by właściciele kamienic co najwyżej po kosztach zapewniali dach nad głową bezdomnym, finansując w ten sposób z własnych pieniędzy politykę społeczną państwa (określoną ostatnio przez Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu jako łamanie przez Polskę prawa własności).
Za jedynego prawdziwego socjalistę uważa się jednak Andrzej Lepper, który próbuje w ten sposób przejąć lewicowych wyborców Aleksandra Kwaśniewskiego z 2000 r. W swoim programie gospodarczym postuluje wprowadzenie 50-procentowej stawki PIT od dochodów wyższych niż 144 tys. zł rocznie (to dokładnie tyle, ile wynoszą w sumie w roku diety poselskie, więc pobierający je posłowie Samoobrony nie musieliby go zapłacić). Lepper składa też zadziwiającą samokrytykę, twierdząc w programie, że "jest to program likwidujący rozwarstwienie ekonomiczne społeczeństwa na dostatnią trzy-, pięcioprocentową grupę oligarchów oraz resztę społeczeństwa żyjącego w ubóstwie". Jako poseł zarabiający 144 tys. zł rocznie płaci podatki według trzeciej, najwyższej stawki, a zatem należy do 1,2 proc. najbogatszych Polaków, czyli - według swojego własnego określenia - jest oligarchą.
Liberalizm rzeczywisty, utopijny i udawany
Odtrutką na socjalistyczną propagandę Włodzimierza Cimoszewicza, Lecha Kaczyńskiego, Marka Borowskiego czy Andrzeja Leppera może być program gospodarczy Donalda Tuska. O ile liberalne poglądy Tuska są powszechnie znane, o tyle wolnorynkowe zacięcie prof. Religi może zaskakiwać. Religa jest na przykład za wprowadzeniem podatku liniowego, jednej stawki podatku VAT, popiera likwidację kominów płacowych w państwowych przedsiębiorstwach, a nawet prywatyzację większości służby zdrowia. - Państwowy powinien zostać jedynie niewielki zespół szpitali specjalistycznych - mówi "Wprost" Religa. Problem w tym, że Religa tak naprawdę nie ma większego pojęcia o gospodarce i ekonomii w skali makro, a jego liberalizm z pewnością jest tylko elementem gry wyborczej, mającej na celu dotarcie również do oczekującej liberalizmu klasy średniej.
Do klasy średniej z liberalnym programem próbuje dotrzeć także Janusz Korwin-Mikke. Jest on jednak nie tyle liberałem, ile libertarianinem, który z godnym podziwu uporem startuje w kolejnych wyborach, zdając sobie sprawę, że nie ma szans na wygraną. Przykład Korwin-Mikkego to jednak doskonały dowód na to, że wyborów prezydenckich nie można wygrać, mówiąc prawdę. Kiedy w wyborach prezydenckich w 1995 r. notowania Korwin-Mikkego na chwilę zbliżyły się do 7 proc. tak, że miał szansę zaistnieć na scenie politycznej, natychmiast strzelił sobie "samobója", twierdząc, że "jak emeryci zapłacą za wizytę u lekarza, to przestaną chodzić i kwękać". No i po wyborach.
Aleksander Piński