Karoseria niewiele większa od cukierniczki
"Wyhodowany na wiejskich kartoflach i smalczyku brzuch rozlewa mi się na kolana. Na wybojach walę głową o sufit, a prawa noga drętwieje i boli. Wszystko z braku miejsca. Czuję się jak kierowca gokarta, ale i tak jestem przeszczęśliwy. Własne cztery kółka w PRL-u to prawdziwy rarytas. Nawet jeśli zawieszona na nich karoseria jest niewiele większa od cukierniczki i nazywa się Fiat 126p. Jest dokładnie jak w piosence Kelusa: jesień, na dach spadają liście, a ja parkuję pod blokiem naszego MALUSZKA.
- Panie, skąd masz to cudo? - dopytuje sąsiad z parteru, gdy zajeżdżam na nasze betonowe osiedle. - Myślałem, że ostatni dawno już poszedł na złom! - wyzłośliwia się.
(...) Zarzuciłem na plecy kurtkę i z gracją zatrzaskiwałem drzwi... Właśnie. Drzwi. Drzwi postanowiły się nie zamknąć. Ja je z lewa - nic. Z prawa - nic. Z kopa, bo przecież mi się spieszy na pocztę - też nic.
Próbuję regulować ten czarny półokrągły bolec (kierowcy MALUCHÓW wiedzą, o czym mowa). Znowu nic. Nie ma rady. Drzwi za nic w świecie nie dają się zamknąć.
- W takiej sytuacji przekładało się pas przez to małe okienko - poucza mnie sąsiad Marek. - Jest? To możesz pan jechać. Powodzenia!
Ruszam więc na miasto z pasem przełożonym - zamiast przez mój brzuch - przez szybę. Załatwiam sprawunki, zaglądam na chwilę do pracy. Do domu wracam, gdy robi się już ciemno. Jak na złość, równo ze mną jedzie milicja, w kapitalizmie zwana policją" - pisze Witek.