Wynoszenie rzeczy z pracy
Witold zapytał znajomego, co zrobić, by w pracy było choć trochę PRL-owsko. "Może coś wynieś? Papier? Długopis? Koperty? Komplet flamastrów? Wtedy to była norma. Budowlańcy kradli deski, kierowcy benzynę, kucharki mięso. U znajomej nauczycielki widziałem pół biblioteki szkolnej. I tak tego nikt nie czyta - powiedziała na widok mojej zdziwionej miny.
Pomysł świetny! Słyszeliśmy wiele takich opowieści... Co ciekawe, wynoszenia rzeczy z pracy nikt nie uważał za kradzież. Nawet dziś nie używa się w tym kontekście słowa 'ukraść', ale 'załatwić', w najgorszym razie 'wykombinować'.
Dziwna ta moja praca... Nie mam co buchnąć. Może chociaż ćwierć ryzy papieru? Papier by nam się przydał. Mogę się zaczaić, otworzyć drukarkę i spróbować go wynieść. Ale... jakoś niezręcznie. Drukarka stoi tuż przy windzie, zaraz obok sekretariatu naczelnych. Jeśli ktoś zobaczy, że w niej grzebię, najem się wstydu.
Po chwili wpadam jednak na genialny pomysł. Nasza sekretarka (w kapitalizmie mówi się: asystentka działu) ma na swojej szafce pudełko z długopisami. Czekam, aż wszyscy wyjdą, zaczajam się i zabieram pięć sztuk. A w następnym tygodniu odbywam dwie prywatne rozmowy telefoniczne na koszt pracodawcy - jedną z Radomiem, jedną z Białymstokiem. Niby nic wielkiego, ale od czegoś trzeba zacząć" - wyjawia autor.