Wizyta na Bielanach
"Przez pierwsze półtora miesiąca prowadzimy dom otwarty na oścież. Dzwoni domofon, potem winda podjeżdża na nasze siódme piętro i dopiero przy kracie widzimy, kto tym razem zaszczycił nasze progi.
(...) Aż tu nagle, może nie z dnia na dzień, ale z tygodnia na tydzień, wizyty się urywają, a nasz telefon z tarczą milknie.
(...) Skoro więc góra przestała odwiedzać Mahometa, w sobotni ranek Mahomet wsiada całą rodziną do autobusu i zamiast do Medyny jedzie odwiedzić R. - naszych znajomych, którzy z dziećmi mieszkają na Bielanach i jeszcze nas w PRL-u nie odwiedzili. Chcemy im zrobić niespodziankę.
Dojazd z Ursynowa na Bielany zajmuje nam niemal godzinę. Mamy słone paluszki i paczkę herbaty - to towar niemal luksusowy. R. powinni być z naszej wizyty zadowoleni. Ale nie są. - Cholera, fajnie was widzieć, ale ja mam za czterdzieści minut pilates - martwi się żona R. - Potem się umówiłam z koleżanką z pracy i nie chciałabym tego przekładać...
(...) - Może jeszcze raz wpadniecie? - Żona R. wyciąga ze swojej markowej torebki notes. - Środa nie, bo mam zebranie. Sobota nie, bo mamy urodziny koleżanki Jasia z przedszkola... - W niedzielę ja muszę być w pracy! - krzyczy R. z łazienki.
Może wpadniecie do nas na przykład w niedzielę za dwa tygodnie? - decyduje się pani R. - Albo lepiej za trzy, bo za dwa możemy jechać na Mazury" - czytamy.