Pomysł Macierewicza może mieć sens. Problem w tym, że to on za nim stoi
W czasie ćwiczeń Dragon-17 kilkudziesięciu żołnierzy Wojsk Obrony Terytorialnej pierwszy raz "wyszło w pole". Dla jednych to dowód na sukces WOT, dla innych symbol porażki. Problemem nie jest jednak pomysł na nową formację, co towarzysząca mu polityka.
29.09.2017 | aktual.: 30.09.2017 14:05
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Nie ukrywam, że początkowe informacje o formowaniu Wojsk Obrony Terytorialnej przyjmowałem bardzo sceptycznie. Przemawiały do mnie argumenty o odbieraniu środków wojskom operacyjnym na rzecz półamatorskiej formacji i trwonieniu zasobów na "mięso armatnie", po którym i tak rosyjskie czołgi przetoczą się bez przeszkód. Czy nie lepiej inwestować w wojsko zawodowe zamiast szkolić partyzantów, z góry zakładając porażkę?
Nie jestem też zwolennikiem powszechnego dostępu do broni, a perspektywa uzbrojenia "harcerzy" albo prawicowych ekstremistów brzmi po prostu groźnie. Czy WOT ma być "prywatną armią" wierną ministrowi Macierewiczowi, który nie rozwiewał wątpliwości opowiadając o tym, jaki sprzęt, niedostępny dla żołnierzy zawodowych, dostaną amatorzy z WOT?
Weterani mają inny punkt widzenia
Ziarno wątpliwości zasiał u mnie ppłk. Karol Soyka, były szef szkolenia i snajper GROM-u, który w wywiadzie dla Wirtualnej Polski jasno powiedział, że jest zwolennikiem Obrony Terytorialnej. Skoro niekwestionowany fachowiec, weteran, pierwszy Polak, który ukończył kurs legendarnych "Zielonych Berentów" widzi plusy takiego rozwiązania, to musi coś w tym być.
Podczas ćwiczeń Dragon-17 wiele spośród nurtujących mnie pytań miałem szansę zadać dowódcy WOT gen. Wiesławowi Kukule, również "Zielonemu Beretowi" wywodzącemu się z GROM-u. Oczywiście sceptycy natychmiast odpowiedzą, że usłyszałem jedynie wersję oficjalną. Dowódca, rzecz jasna, nie będzie publicznie prał brudów i dzielił się swoimi wątpliwościami. W wojsku tak to nie działa albo przynajmniej nie powinno. Niemniej udzielił przekonujących, merytorycznych odpowiedzi. Między innymi tłumaczył, na czym polega nowoczesna, lekka piechota i jak zwiększyć koszt okupacji, żeby zniechęcić potencjalnego napastnika.
Oczywiście jedni fachowcy mówią jedno, a inni co innego. To jest spór merytoryczny, który zawsze towarzyszy zmianom i nie ma w nim nic złego. Dyskusja i krytyka, ale także identyfikacja błędów, pozwalają rozwiązywać problemy. Tak jest w świecie idealnym, w którym do rzeczy ważnych podchodzi się w sposób rzeczowy i racjonalny.
Tu może być "drugie dno"
Mimo to niepokój pozostał. Wynika on przede wszystkim z obawy, że kluczowe decyzje nie są podejmowane w sposób rzeczowy i racjonalny, a nawet jeżeli tak jest, to służą innym celom niż te zadeklarowane. Zbyt wiele się wydarzyło w polskim wojsku i Ministerstwie Obrony, aby tak po prostu, na słowo przyjąć, że chodzi tylko i wyłącznie o uzupełnienie potencjału obronnego kraju.
Przy tym nie jest to zarzut do dowódców i oficerów WOT, którzy zapewne robią wszystko, aby stworzyć jak najlepszą formację i jak najlepiej wyszkolić swoich żołnierzy. Podczas rozmów i spotkań z polskimi oficerami liniowymi, także służącymi za granicą kraju, nauczyłem się szanować ich profesjonalizm i zaangażowanie. Pewnie nie zawsze i nie wszyscy należą do tej kategorii, ale to już inna dyskusja.
Równocześnie nie można zapominać o tym, co dzieje się w ministerstwie kontrolującym wojsko. Obrazy oficerów trzymających parasol czy salutujących Bartłomiejowi Misiewiczowi stały się symbolem szokujących praktyk i arogancji władzy. Niezrozumiałe jest osłabianie 11 Lubuskiej Dywizji Kawalerii Pancernej, nie mówiąc już o dziwnych wypowiedziach na temat okrętów podwodnych wyposażonych w samoloty czy wątpliwościach wokół anulowania przetargu na śmigłowce. Wiele do powiedzenia mają oficerowie i żołnierze, którzy odeszli ze służby w ciągu ostatnich dwóch lat na czele z gen. Mirosławem Różańskim. Przykłady kontrowersyjnych słów czy decyzji szefa MON i jego ludzi można mnożyć, nie wspominając nawet o wszystkim tym, co wiąże się z katastrofą smoleńską czy przeszłością Antoniego Macierewicza.
Oczywiście cywilna kontrola nad armią jest jednym z fundamentów demokracji, którego nie wolno podważać. Jednak w przypadku WOT to właśnie ta "cywilna czapka" jest obciążeniem, który utrudnia albo wręcz uniemożliwia rzeczową dyskusję. Czy krytyka byłaby taka sama i złośliwości byłoby równie dużo, gdyby na czele MON stał ktoś inny niż Antoni Macierewicz? Nie pierwszy już raz pomysł, których można zrozumieć i merytorycznie uzasadnić, pada ofiarą braku zaufania do polityków i ich intencji.
Jarosław Kociszewski dla WP Opinie