"Kanapa cała była w zaschniętej krwi, krew była też na podłodze i na ścianie"
Mirosława R. została skazana na 12 lat za zabójstwo byłego męża Stanisława, który wielokrotnie ją gwałcił, znęcał się nad nią fizycznie i psychicznie. Użyła metalowej rurki (klucza nasadowego do ciągnika).
Urodziła się w rodzinie chłopskiej, w jej rodzinie nie było przypadków chorób psychicznych ani uzależnienia od alkoholu. Uczyła się bardzo dobrze, ukończyła liceum ekonomiczne. Wcześnie przeszła na rentę, ponieważ cierpiała na epilepsję. Za mąż wyszła w wieku 22 dwóch lat. Ma dwie córki. Jej życie domowe było koszmarem - maż dla obcych spokojny, znęcał się i bił żonę i córki. "Alkohol podobno sprawia, że mężczyzna staje się impotentem. U męża było odwrotnie, po wódce miał natychmiast ochotę na seks. Nie wiem, czy gdyby spotkał na swojej drodze kurę, też by z nią tego nie zrobił. Ja w każdym momencie musiałam z nim współżyć, więc mnie gwałcił, codziennie byłam gwałcona. Ciągnął mnie do piwnicy i tam zaspokajał swoją chorą potrzebę" - opowiadała.
W 1998 r. złożyła wniosek o rozwód i go otrzymała. Piekło jednak trwało nadal, gdyż małżonkowie mieszkali w jednym domu. Stanisław nie chciał się wyprowadzić, a jego ataki na córki i byłą żonę jeszcze się nasiliły. Były sytuacje, że uderzał w zamknięte drzwi i groził, że je pozabija. Nigdy nie przestał pić. Początkowo finansowo radzili sobie bardzo dobrze, sytuacja rodziny coraz bardziej się jednak pogarszała, bo jak Stanisław pił, to wyprzedawał wszystko, co mieli. Wreszcie Mirosława doprowadzona do ostateczności groźbą sprzedania domu, zabiła upitego do nieprzytomności męża.
"Z tą rurką już wcześniej sypiałam, bo groził, że nas pozabija. Jak do niego poszłam, to ją miałam w ręku, na wszelki wypadek. Zaczęłam walić go tą rurką. W szyję uderzyłam chyba, gdzieś z boku w głowę, no, nie wiem gdzie. Uderzałam, gdzie popadnie, gdzie sięgnęłam, bardziej w jego lewą stronę, bo się prawą ręką zasłaniał. Musiało być tych ciosów sporo, bo ja jestem chucherko, a on był dużym mężczyzną i po tych ciosach przestał się ruszać. Po prostu już tak u mnie nerwy działały, jakbym się chciała na martwym przedmiocie wyżyć, a później... nie wiedziałam co ze sobą zrobić. (...) Nie widziałam żadnej krwi, bo w pokoju było ciemno, a po wszystkim wybiegłam, weszłam do swojego pokoju, zamknęłam się na klucz, oparłam o ścianę i tak przesiedziałam do rana. Nie wiedziałam, czy on żyje, czy nie. Bałam się tam zaglądać. Rano poszłam do niego. Leżał tak, jak go zostawiłam, złapałam go za rękę i stwierdziłam, że jest zimny. Leżał na kanapie. Cała była w zaschniętej krwi, krew była też na podłodze i na ścianie" -
wyznaje w książce zabójczyni. Ciało zamurowała w dole w garażu, który służył wcześniej jako kanał do remontu auta. W ukryciu zwłok pomogła jej młodsza córka.