Polskie morderczynie
Bestie w pięknym ciele?
19-latek konał w męczarniach - ona się śmiała
Kobiety zabójczynie popełniły zaledwie 2 proc. wszystkich przestępstw, nie licząc tych, do których dochodzi w wyniku nieporozumień rodzinnych. Według statystyk polska zabójczyni ma średnio 34 lata. Najczęstszym rodzajem zabójstwa popełnianego przez kobiety jest zabójstwo osób najbliższych: w 1/3 przypadków są to mężowie lub partnerzy, drugą grupę stanowią dzieci.
"Kobieta nie musi śledzić ofiary, ponieważ zna jej życie, nie torturuje ofiary, nie znęca się nad zwłokami, nie profanuje ich (chyba, że posiada cechy znamienne na przykład dla psychopatii). Najczęściej ma pewnego rodzaju zaburzenia psychiczne albo jej zachowanie kształtowane jest przez okoliczności, które nie rozwijają się zgodnie z jej oczekiwaniami. Ważna sprawa - u kobiety zabójstwo niezmiernie rzadko związane jest z fantazjami seksualnymi, natomiast u mężczyzn jest to motyw wiodący. Oczywiście są sytuacje, że kobieta fantazjuje na temat zbrodni, zanim ją popełni" - tłumaczy w książce "Polskie morderczynie" nadkomisarz Bogdan Lach, psycholog policyjny i pierwszy w Polsce profiler - osoba zawodowo zajmująca się konstruowaniem portretów psychologicznych nieznanych sprawców.
(js)
"Królowa zbrodni" kierowała makabryczną zbrodnią maturzysty
Pierwszą rozmówczynią Bondy była Monika Szymańska, matka trójki dzieci, która w czerwcu 1997 r. kierowała bandą odpowiedzialną za bestialskie zabicie 19-letniego maturzysty Tomka Jaworskiego. Ta makabryczna zbrodnia wstrząsnęła całą Polską, media okrzyknęły Szymańską ''królową zbrodni''. 19-latek otrzymał cztery śmiertelne ciosy nożem. Jego ciało oblano benzyną i podpalono, zwłoki zasypano ziemią. Wcześniej był przez kilkanaście godzin przetrzymywany i torturowany przez Monikę, Tomasza K. i Marka Sz.
Na zdjęciach zrobionych w momencie jej zatrzymania po zabójstwie wyglądała jak wulgarna "dresiara", tymczasem w więzieniu dziennikarka spotkała uśmiechniętą, schludnie ubraną, a nawet wzbudzającą sympatię kobietę. Urodzona w 1973 r. zbrodniarka została skazana na dożywocie. Pochodzi z patologicznej rodziny, jest nieślubnym dzieckiem, ojca nie zna. Ojczym pił nałogowo i był agresywny. Matka rozwiodła się z nim dopiero, kiedy Monika miała 18 lat. Do 11 roku życia wychowywała ją ciotka.
Nie miała problemów z nauką, przyswajanie wiedzy przychodziło jej łatwo i szybko. Dopiero w 7 klasie podstawówki zaczęły się jej problemy w szkole. Wolny czas spędzała, zajmując się sportem. Kulturystyka, lekkoatletyka, piłka ręczna. Miała kompleksy z powodu okularów, które musiała nosić, ma dużą wadę wzroku. Chciała zostać fryzjerką, ciotka załatwiła jej szkołę z internatem. Nie ukończyła szkoły zawodowej, do której chodziła, ponieważ w pierwszej klasie zaszła w ciążę i przestała uczęszczać na zajęcia. Ojciec jej dziecka był w tym czasie w więzieniu. Nie uwierzył, że to jego dziecko, więc się rozstali.
Biegli rozpoznali u niej nieprawidłowy rozwój osobowości. Zauważyli, że ma skłonność do stosowania mechanizmów obronnych typu wyparcia i zaprzeczenia. Należy do osób bardzo bystrych, spostrzegawczych, ma dobrą sprawność intelektualną (iloraz inteligencji - 110 punktów), prawidłowo przeszła testy psychologiczne. Cechuje ją także duża elastyczność zachowań w zależności od sytuacji. Ale uczuciowość wyższa nie uległa u niej w pełni wykształceniu, stwierdzono nawet patologię w sferze emocji, brak poczucia odpowiedzialności przy jednoczesnej dobrej sprawności intelektualnej.
Piła od piętnastego roku życia. Po alkoholu staje się agresywna, drażliwa, skłonna do konfliktów. Biegli psychologowie stwierdzili, że gdyby Szymańska chciała zmienić swoje życie, mogłaby to zrobić bez trudu. Przy tak wysokim ilorazie inteligencji z pewnością ukończyłaby studia. Nie chciała jednak tego zrobić, bo to wymagałoby wysiłku, podjęcia pracy zawodowej i zerwania z dotychczasowym towarzystwem.
"Bili go, kopali, obcinali mu włosy, przypalali lokówką"
Uzbrojona w kije baseballowe banda, której przewodziła Monika, wówczas 24-letnia, napadła w nocy z 13 na 14 czerwca 1997 r. na grupę młodych ludzi świętujących przy ognisku zdanie matury. Ich przypadkową ofiarą był Tomek, od którego chcieli uzyskać informację, kto uszkodził ich samochód i dostać odszkodowanie. - Wyrwaliśmy chwasta - stwierdził po "akcji" jeden z oprawców.
Oprawcy przewieźli maturzystę do mieszkania Moniki na warszawskim Bródnie. Tutaj pili, jedli, oglądali telewizję, uprawiali seks. W trakcie imprezy bandyci zabawiali się torturowaniem Tomka, pastwili się nad maturzystą przywiązanym do kaloryfera, bili, kopali, obcinali mu włosy, przypalali lokówką. Jego męczarnia trwała przez cały dzień, 14 czerwca. Dla jego oprawców ważne było tylko odzyskanie pieniędzy. Katowany Tomek rozpoznał Monikę, która podjęła decyzję, co dalej z nim zrobią. Uznała, że chłopak jest niebezpieczny, bo może wskazać miejsce przetrzymywania. Mord na maturzyście został dokładnie przez nią zaplanowany. Tomasz K. dostarczył nóż i łopatę. Napełnili kanister benzyną. Monika kazała kupić sznurek. Ok. godz. 22 cała trójka - Monika, Tomasz K. i Marek Sz. - wyprowadzili Tomka do samochodu, bosego i w koszuli swojej oprawczyni. Oprawcy zatrzymali się nad Kanałem Żerańskim w Białołęce. Mężczyźni wykopali dół, potem to Monika wskazała egzekutora: zabić ma Tomasz K. "Dobij mnie" - to były ostatnie
słowa wypowiedziane przez udręczonego maturzystę. Tomasz K, zadał mu cztery śmiertelne ciosy w okolice serca. Ciało Tomka oblano benzyną i podpalono. Niedopalone zwłoki zasypano ziemią.
Monika Szymańska nigdy nie przyznała się do udziału w tej zbrodni. Twierdziła, że nie widziała, jak zabijano Tomka i dowiedziała się o tym na komendzie. Nie brała udziału w ujawnieniu miejsca zakopania zwłok, nie uczestniczyła w pozbywaniu się noża. Sąd jednak uznał, że wiedziała, że się go pozbyto, bo wydała takie polecenia swoim kompanom. Uznał, że wprawdzie sama nie użyła noża, lecz podżegała do zabójstwa, a nawet wydawała polecenia i zabiła maturzystę rękami omotanych przez nią mężczyzn.
"Kanapa cała była w zaschniętej krwi, krew była też na podłodze i na ścianie"
Mirosława R. została skazana na 12 lat za zabójstwo byłego męża Stanisława, który wielokrotnie ją gwałcił, znęcał się nad nią fizycznie i psychicznie. Użyła metalowej rurki (klucza nasadowego do ciągnika).
Urodziła się w rodzinie chłopskiej, w jej rodzinie nie było przypadków chorób psychicznych ani uzależnienia od alkoholu. Uczyła się bardzo dobrze, ukończyła liceum ekonomiczne. Wcześnie przeszła na rentę, ponieważ cierpiała na epilepsję. Za mąż wyszła w wieku 22 dwóch lat. Ma dwie córki. Jej życie domowe było koszmarem - maż dla obcych spokojny, znęcał się i bił żonę i córki. "Alkohol podobno sprawia, że mężczyzna staje się impotentem. U męża było odwrotnie, po wódce miał natychmiast ochotę na seks. Nie wiem, czy gdyby spotkał na swojej drodze kurę, też by z nią tego nie zrobił. Ja w każdym momencie musiałam z nim współżyć, więc mnie gwałcił, codziennie byłam gwałcona. Ciągnął mnie do piwnicy i tam zaspokajał swoją chorą potrzebę" - opowiadała.
W 1998 r. złożyła wniosek o rozwód i go otrzymała. Piekło jednak trwało nadal, gdyż małżonkowie mieszkali w jednym domu. Stanisław nie chciał się wyprowadzić, a jego ataki na córki i byłą żonę jeszcze się nasiliły. Były sytuacje, że uderzał w zamknięte drzwi i groził, że je pozabija. Nigdy nie przestał pić. Początkowo finansowo radzili sobie bardzo dobrze, sytuacja rodziny coraz bardziej się jednak pogarszała, bo jak Stanisław pił, to wyprzedawał wszystko, co mieli. Wreszcie Mirosława doprowadzona do ostateczności groźbą sprzedania domu, zabiła upitego do nieprzytomności męża.
"Z tą rurką już wcześniej sypiałam, bo groził, że nas pozabija. Jak do niego poszłam, to ją miałam w ręku, na wszelki wypadek. Zaczęłam walić go tą rurką. W szyję uderzyłam chyba, gdzieś z boku w głowę, no, nie wiem gdzie. Uderzałam, gdzie popadnie, gdzie sięgnęłam, bardziej w jego lewą stronę, bo się prawą ręką zasłaniał. Musiało być tych ciosów sporo, bo ja jestem chucherko, a on był dużym mężczyzną i po tych ciosach przestał się ruszać. Po prostu już tak u mnie nerwy działały, jakbym się chciała na martwym przedmiocie wyżyć, a później... nie wiedziałam co ze sobą zrobić. (...) Nie widziałam żadnej krwi, bo w pokoju było ciemno, a po wszystkim wybiegłam, weszłam do swojego pokoju, zamknęłam się na klucz, oparłam o ścianę i tak przesiedziałam do rana. Nie wiedziałam, czy on żyje, czy nie. Bałam się tam zaglądać. Rano poszłam do niego. Leżał tak, jak go zostawiłam, złapałam go za rękę i stwierdziłam, że jest zimny. Leżał na kanapie. Cała była w zaschniętej krwi, krew była też na podłodze i na ścianie" -
wyznaje w książce zabójczyni. Ciało zamurowała w dole w garażu, który służył wcześniej jako kanał do remontu auta. W ukryciu zwłok pomogła jej młodsza córka.
"Już go zabijałam kilkanaście razy"
Mirosława codziennie modliła się za zabitego męża. Na Wszystkich Świętych paliła świeczki w jego intencji w garażu. "To nie jest tak, że po dokonaniu zbrodni można nadal funkcjonować jak poprzednio. Poczucie winy jest tak silne, że nie można spać, jeść, zwłaszcza gdy zostaje się samemu. Najgorzej jest w nocy. Ludzie po procesie mnie potępiali: jak ona mogła przez te jedenaście miesięcy normalnie mieszkać i żyć w tym domu. A nikt nie wiedział, jakie tortury przeżywałam. Do dziś miewam sny, w których on do mnie przychodzi. Nawet po śmierci nie daje mi spokoju. To, że go zabiłam, niczego nie zmieniło. Wciąż się go boję. Już go zabijałam kilkanaście razy; już do niego strzelałam w nocy z pistoletu, już go dusiłam gołymi rękami, kiedy się do mnie dobierał, i krzyczałam: Piorunie, przecież nie żyjesz, czego chcesz ode mnie!" - opowiadała.
Biegli psychiatrzy stwierdzili u Mirosławy znaczny chłód uczuciowy. Intelekt określili na zgodny z wykształceniem. Osobowość Mirosławy cechuje tendencja do ukrywania i zalegania napięć oraz konfliktów intrapsychicznych. Sąd wziął to pod uwagę przy wydawaniu wyroku i uznał, że wpływa to na umniejszenie winy oskarżonej. Działanie Mirosławy w tym dniu było wynikiem rozchwiania emocjonalnego oraz odreagowania negatywnych uczuć i przeżyć związanych z osobą byłego męża. Mirosława odbyła całą karę i opuściła już zakład karny. Dopiero wtedy mąż przestał nawiedzać ją w snach.
"Ciosy trafiały w klatkę piersiową, brzuch, szyję"
Natalia Krupa wyjdzie z więzienia w kwietniu 2019 r. Została skazana za zabójstwo sąsiada. Miała wówczas 16 lat. W domu Natalii przemoc była od zawsze. Ojciec bił ją i jej trzy siostry, a przede wszystkim ich matkę. "Raz ganiał ją z nożem po mieszkaniu, innym razem chciał ją wypchnąć z balkonu. Basia stanęła wtedy w jej obronie i też dostała. Kiedyś szłam do łazienki, mama leżała na podłodze, a on ją dusił. Nic nie zrobiłam, stałam i patrzyłam. Nie pił, nigdy nie widziałam go pijanego. Alkohol nie był mu potrzebny, żeby wpaść w szał" - opowiadała dziewczyna. Rodzice stosowali wobec niej kary cielesne, liczyli, że dzięki temu córka zacznie się uczyć, ale Natalia reagowała na nie ucieczką. Od 13. roku życia była wciąż "na gigancie".
35-letni Jacek S. mieszkał samotnie, był w bardzo dobrej komitywie z sąsiadem Arturem G., często razem pili. U Artura G. którego pomieszkiwała Natalia, odwiedzali ich też Ewelina O., Artur O. i Jarosław B. Któregoś dnia Jacek S. pochwalił się znajomym, że sprzedał nieruchomość wartą ogromne pieniądze i chwilowo jest "bogaty". Wzbudził tym wyznaniem niekłamaną zazdrość wśród młodzieży, która pochodziła z rozbitych, a nawet patologicznych rodzin, gdzie brakowało na podstawowe potrzeby. To Natalia wpadła na pomysł, by go okraść, razem z Eweliną zaplanowały napad i przekonały do udziału w nim chłopaków - Jarosława B. i Artura G. Natalia przygotowała miksturę z wody i tabletek usypiających, którym napełniła strzykawki, wzięła też ze sobą lateksowe rękawiczki i nóż i razem z Eweliną udała się do sąsiada. Dziewczyny zaczęły go uwodzić. W pewnym momencie Natalia z całej siły wbiła mężczyźnie strzykawkę z usypiającą miksturą w udo. Ewelina uderzyła S. w tył głowy patelnią i zawołała swojego chłopaka Jarosława B. To
on zadawał ciosy nożem. Uderzał w klatkę piersiową, brzuch, szyję, w końcu poderżnął Jackowi S. gardło. W tym czasie dziewczyny przeszukiwały mieszkanie. Natalia znalazła pięć tysięcy złotych.
"Nie wykształciła się u niej uczuciowość wyższa"
Biegły psychiatra Janusz Biela określił, że Natalia ma osobowość dysocjalną - zna obowiązujące normy społeczne, ale ich nie uznaje i nie stosuje we własnym życiu. Jej związki emocjonalne są jedynie powierzchowne. W jej życiu dominuje lekkomyślność, pochopność, brak sprecyzowanych planów życiowych, brak refleksji. Hołduje zasadzie "życia z dnia na dzień". Natalia nie ma poczucia winy w związku z popełnionym przestępstwem. "To był pijak" - miała wypowiedzieć się na temat ofiary. Zdaniem biegłego brak poczucia winy wynika z niewykształcenia u niej uczuciowości wyższej.
W więzieniu Natalia skończyła szkołę zawodową z wynikiem bardzo dobrym. Zmieniła wygląd - zapuściła włosy, inaczej się ubiera. Chciałaby się dalej uczyć. Została przeniesiona do więzienia w Łodzi, które znajduje się bliżej jej miejsca zamieszkania, dzięki czemu rodzina może ją odwiedzać. Zaczęła rozmawiać z ojcem.
Ofiary przemocy domowej
Większość polskich zabójczyń to ofiary przemocy psychicznej, fizycznej i znęcania. Kobiety na ogół nie widziały innej możliwości niż unicestwienie tyrana domowego. Lidia Olejnik, dyrektor Zakładu Karnego dla kobiet w Lublińcu, z którą rozmawiała Katarzyna Bonda przez ponad dwadzieścia lat swojej pracy zetknęła się z kilkuset zabójczyniami. Większość z została skazana za zabójstwo męża albo konkubenta, lecz - jak podkreśla Olejnik - nie można traktować ich tak samo jak tych, które z premedytacją przygotowały morderstwo. Nie są to bowiem klasyczne morderczynie, które ze szczegółami planują zbrodnię i z zimną krwią jej dokonują.
- Kobiety, które zabiły swoich oprawców, prowadziły często normalny dom, wychowywały dzieci, nie miały styczności ze światem przestępczym, nie są zdemoralizowane. One są po prostu doświadczone przez los. To skutek długotrwałej traumy. Zabiły, ponieważ chciały bronić swoje dzieci albo nie wytrzymały napięcia i z ofiary stały się katem, często po wielu latach upokorzeń - opowiada.
Nóż najczęstszym narzędziem zbrodni
Nóż jest podstawowym i najczęściej używanym narzędziem zbrodni. Kobiety zabijają też poduszką albo rajstopami. Zabijają, gdy ofiara śpi, bo wtedy czują się bezpieczne. Jak tłumaczy w książce "Polskie morderczynie" nadkomisarz Bogdan Lach, kobiety zabijają tym, co w krytycznym momencie znajduje się najbliżej ich rąk. "Rzucają tym, uderzają, kłują. Niezwykle rzadko stosują broń palną. Wynika to stąd, że dokonują przestępstwa pod wpływem bardzo silnych emocji, jednak wcale nie musi to być afekt. Motywem zbrodni w przypadku pań rzadko jest zemsta, częściej urazy, poczucie krzywdy, lęk i niepokój oraz grupa motywów, które wynikają z okoliczności" - opowiada.
W oczy rzuca się rozległość obrażeń zadanych ofierze. "Zwykle ran jest dużo: kilka, nawet kilkanaście, ponieważ kobiety zadają ciosy, jak to się potocznie mówi, na oślep. Ofiara ma na ciele wiele ran, rozlegle rozmieszczonych, najczęściej są to obrażenia klatki piersiowej, twarzy, kończyn dolnych i górnych. Ciosy są zadane w sposób nieplanowany, raczej chaotyczny. Taka lokalizacja obrażeń wskazuje, że przestępstwo było powodowane emocjami. Druga sprawa to narzędzie zbrodni. Zwykle jest to przypadkowy przedmiot, który znalazł się w zasięgu ręki sprawcy. Inna kwestia to przemieszczanie zwłok. Kobiety często przenoszą, a nawet ukrywają ciała swoich ofiar" - zwraca uwagę.
"Po popełnieniu zbrodni bardzo często próbują popełnić samobójstwo"
U większości zabójczyń poczucie winy jest bardzo głębokie. "Z tego względu dochodzi do tak zwanych zabójstw rozszerzonych - kobieta, która dokona przestępstwa, nie widzi siebie w dalszym życiu, bo przewiduje następstwa tego czynu, zwłaszcza dla siebie samej w społeczności lokalnej. I zdarza się, że nie tylko zabija męża czy seksualnego partnera, ale też przenosi agresję na osoby najbliższe, na przykład zabija dzieci, a potem próbuje samą siebie unicestwić. Obserwuje się też często, że kobiety po popełnieniu przestępstwa targają się na swoje życie, bardzo krótko po czynie" - opowiada Bogdan Lach.
Morderstwa zaplanowane przez kobiety to sytuacje niezmiernie rzadkie i zwykle wynikają z zaburzeń osobowości o charakterze psychopatycznym, histerycznym. Kiedy kobieta podejmuje decyzję o mordzie, niezwykle dobrze się przygotowuje. Ma alibi, plan B, nawet kilka planów. "Jeśli kobieta planuje zbrodnię, jest ona niezwykle precyzyjnie przygotowana i przeprowadzona niemal bezbłędnie. Kobiety myją przedmioty, zacierają ślady, pozorują inny motyw. Dzieje się tak, bo kobieta jest nastawiona na konkretne działanie, na wykonanie planu. W przypadku zbrodni - na usunięcie przeszkody i uzyskanie określonej gratyfikacji. A te gratyfikacje wynikają z jej wewnętrznych przeżyć - na przykład zabija żonę swojego kochanka, ponieważ chce być jego żoną. Kobieta rzadko zabija dla pieniędzy, chyba że wcześniej oceni ofiarę, czy i na ile ta jest słabsza od niej. Czasem zdarza się, że kobieta idzie ukraść, ale na miejscu pod wpływem chwili zmienia decyzję i zabija. Jest jeszcze wynik działania w grupie, w której kobieta pełni
funkcję wiodącą. To wygodne, bo działaniu grupy zabójców sprzyjają określone czynniki, takie jak anonimowość, rozproszenie odpowiedzialności, przenoszenie odpowiedzialności, umniejszanie rangi swojego działania" - tłumaczy Bogdan Lach.
"Ucięli mu głowę i przynieśli ją dziewczynie w prezencie na urodziny"
Zdarza się dość często, że kobiety wysługują się innymi. Opowiada Lidia Olejnik, dyrektorka Zakładu Karnego dla kobiet w Lublińcu: "Gdy kobieta zleca zabójstwo, tak dobrze wszystko przygotuje i jest tak konsekwentna, że nie ma mowy, aby ktoś odwiódł ją od tego pomysłu. Często zresztą nie tylko obmyśla plan, ale też obserwuje zbrodnię, kontroluje, czy zlecenie jest dobrze wykonywane. I jeśli pierwsza próba nie powiodła się, wymusza na wykonawcach, by ją powtórzyli, nawet kilka razy. Do skutku. Jak już płaci, żąda, by wszystko było wykonane według jej doskonałego planu. To typowe dla kobiet, że dopracowują plan z najdrobniejszymi szczegółami. Jeżeli kobieta jest przywódcą grupy przestępczej, tak zwanym mózgiem, to mamy gwarancję, że zadanie zostanie wykonane dobrze. I dotyczy to nie tylko zabójstw, ale i innych przestępstw też. A kiedy sprawa się wyda, zwykle twierdzą, że nie zabiły. Przecież nie dotykały narzędzia zbrodni, nie zadawały ciosów. One są niewinne, żadna z nich! I w swoim odczuciu nie kłamią, bo
przecież nie zabijały własnymi rękami, na ich rękach nie ma krwi".
Niekiedy zbrodnie są tak wyrafinowane, że skóra na plecach cierpnie. "Pamiętam taką dziewczynę, satanistkę, która trafiła tu w wieku dwudziestu lat. Zleciła zabójstwo kolegi, bo niegrzecznie wobec niej się zachował. Wobec tego koledzy z jej grupy, uważający się za wyznawców szatana, ucięli mu głowę i przynieśli ją dziewczynie w prezencie na urodziny" - opisuje Olejnik.
(js)