Polska dyplomacja się zagubiła. Czy naprawdę jest już niepotrzebna?
Do Polski z oficjalną wizytą przyleciał prezydent Łotwy Raimonds Vejonis, żeby rozmawiać z prezydentem Andrzejem Dudą o zbliżających się szczytach NATO i Trójmorza. Patrząc na rozmaite deklaracje, Polska jest członkiem wielkiej liczby organizacji i sojuszy, a w niektórych przypadkach wręcz im przewodzi. Skoro jest tak świetnie, to skąd wrażenie osamotnienia?
15.05.2017 | aktual.: 16.05.2017 08:42
Czym jest NATO nikomu tłumaczyć nie trzeba. Największy sojusz militarny, który od 1999 r. jest gwarantem naszego bezpieczeństwa. Z Trójmorzem nie jest tak prosto. To głównie gospodarcza inicjatywa ogłoszona latem ubiegłego roku w Dubrowniku przez prezydentów Chorwacji i Polski, która ma zrzeszać kraje od Bałtyku, po Adriatyk i Morze Czarne. Na Trójmorze spoglądać można jak na pragmatyczne podejście do romantycznego i kompletnie nierealnego pomysłu Międzymorza z Polską w roli lidera bloku równoważącego siły Niemiec i Rosji.
Liczbę organizacji, grup i sojuszy, do których Polska należy można mnożyć. Na liście pojawią się Grupa Wyszehradzka i Trójkąt Weimarski. Nie zabraknie gigantów globalnej gospodarki i polityki na czele z ONZ, UE czy OECD. Chcielibyśmy też należeć do G-20, czyli grupy największych potęg gospodarczych globu, tyle że najpierw musimy popracować nad wskaźnikami.
To zupełnie zrozumiałe i normalne, że lista zmienia się w zależności od tego, kto sprawuje władzę. W skrócie, Polska należy to wszystkich organizacji, do których należeć powinien rozwinięty, demokratyczny kraj. Oczywiście członkostwo oznacza też akceptację warunków, co rozumie każdy, kto choćby zdecydował się na wyrobienie karty lojalnościowej na stacji benzynowej. Dlatego też przynależność do Rady Europy wiąże się z akceptacją zasad funkcjonowania Komisji Weneckiej.
Nic więcej już nie osiągniemy
Problem jednak w tym, że w pewnej chwili polscy przywódcy najwyraźniej uznali, że w dyplomacji wszystko już zostało osiągnięte. Spektakularnych sukcesów takich, jak wejście do Unii Europejskiej i NATO powtórzyć się nie uda. Nie zmienią tego nierealne marzenia o G-20 czy nieskuteczne zabiegi o fotel członka Rady Bezpieczeństwa ONZ.
Co więcej, polityka zagraniczna, a może pozory polityki zagranicznej, zredukowano do narzędzia prowadzenia rozgrywek na podwórku krajowym. Nie jest przy tym ważne, czy zajmuje się tym MSZ czy Pałac Prezydencki. Dyplomacja ma jedynie dostarczyć sukcesów, którymi rządzący pochwalą się przed wyborcami niezależnie od praktycznego znaczenia i kosztu takich zabiegów. Stąd ciągła walka o prestiżowe, choć niekoniecznie najbardziej wpływowe stanowiska, takie jak wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego.
Nieodłącznym elementem obrazu polskiej dyplomacji stały się też wpadki, choć przyznać trzeba, że zdarzają się na całym świecie. Nie zawsze potknięcia są tak rozbrajające jak sojusz z San Escobar. Radosław Sikorski musiał tłumaczyć się z nagranej rozmowy z Jackiem Rostockim, wysłania informacji o opozycjonistach na Białoruś, czy propozycji podziału Ukrainy, jaką Putin miał składać Tuskowi. Tę listę można wydłużać i szukać "haków" na każdego szefa polskiej dyplomacji.
Nie o "zwycięstwa moralne" tu chodzi
Istotne jest jednak to, że w ferworze walki wewnętrznej zatracony został sens polityki zagranicznej, którym jest budowa silnej pozycji w świecie. Slogan o wstawaniu z kolan jest kolejnym hasłem na użytek wewnętrzny. Jeżeli kraj nie jest supermocarstwem, do którego lgną inni, to musi zabiegać i wypracowywać sobie zdolność koalicyjną. Od niej zależy, ile uda się załatwić.
"Moralne zwycięstwo" stosunkiem 1:27 przy wyborze przewodniczącego Rady Europejskiej jest tego świetnym przykładem. Można obrażać się na rzeczywistość czy wykazywać swoją wyższość, ale realia światowej dyplomacji są brutalne, a za brak wyczucia i umiejętności negocjacyjnych płaci się tym, że odwracają się nawet takie kraje jak pozornie bliskie Węgry.
Przed przystąpieniem do NATO czy UE w Polsce panowało niepisane porozumienie, zakładające że wszyscy, od lewa do prawa, pracowali na rzecz wyrwania się z kręgu wpływów Rosji i przystąpienia do instytucji zachodnioeuropejskich. Do głowy przychodzą tacy szefowie polskiej dyplomacji, jak Krzysztof Skubiszewski, Bronisław Geremek czy Władysław Bartoszewski.
Teraz pomarzyć tylko można o wyłączeniu polityki zagranicznej z obszaru codziennej wojny polsko-polskiej. Problem w tym, że jeżeli tak się nie stanie, to wszyscy słono za to zapłacimy, choćby dlatego, że rozmowy o podziale unijnych funduszy do 2027 r. już trwają. W tym celu jednak każdy musi wykonać krok wstecz, przestać stroszyć piórka i wykazać się rozsądkiem i umiarem - aż rozsądkiem i umiarem.