"Polska bieda" wyjdzie na dobre? Na froncie króluje improwizacja

Wojna w Ukrainie w wielu przypadkach zadziwiła wojskowych, którzy nie spodziewali się tak wielkiego stopnia improwizacji. Dziś okazuje się, że wiele sprzętu niepotrzebnie wycofanego z użycia - na wojnie potrafi się przydać. I właśnie w jednym przypadku "polska bieda" wyszła na dobre.

System S-60 stosowany w walce o Bachmut
System S-60 stosowany w walce o Bachmut
Źródło zdjęć: © AFP, East News | ARIS MESSINIS

30.09.2023 14:00

W polskich siłach zbrojnych od niemal trzech dekad poszukiwany był następca systemów S-60 - armat przeciwlotniczych.

Większość wojskowych i specjalistów patrzyło ze zdziwieniem na to, że Antoni Macierewicz zwiększył zamówienia na zestawy przeciwlotnicze ZU-23-2M - zamiast inwestować w armaty 35 mm z programowalną amunicją, które mają znacznie większe możliwości niszczenia statków powietrznych na najbliższych dystansach. Brakowało pieniędzy na tego typu sprzęt.

Okazało się jednak, że "polska bieda" wyszła nieco na dobre. Przynajmniej w przypadku środków zwalczania małych bezzałogowców. Armaty kalibru 23 mm i 57 mm - obecnie w Ukrainie - są jedynym sprzętem po obu stronach frontu, który skutecznie może niszczyć niewielkie bezzałogowce.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Skuteczna broń

Armaty S-60 (kal. 57 mm) zaczęto opracowywać tuż po zakończeniu II wojny światowej, a do polskich żołnierzy trafiły pod koniec lat 50. Przez dwie dekady były głównym orężem przeciwlotniczym w naszej armii. Obecnie mają je na wyposażeniu dwa dywizjony marynarki wojennej (posiadają zmodernizowaną wersję S-60MB - która ma cyfrowy układ współpracy z wozem dowodzenia, pozwalający na automatyczne naprowadzanie na cel).

Aktualnie trwają prace nad całkowitą automatyzacją armaty, która umożliwi samodzielne obracanie się, celowanie, ładowanie i prowadzenie ognia. Będzie także mogła automatycznie wykrywać i namierzać cele, w tym na przykład pociski moździerzowe. Dzięki temu może stać się znakomitą bronią przeciwko bezzałogowcom.

Z kolei armata o kalibrze 23 mm jest elementem systemu Pilica, składającego się ze zdwojonej armaty oraz dwóch wyrzutni pocisków rakietowych Grom lub Piorun, umieszczonych na ciężarówce Jelcz. Zadaniem dla takiego sprzętu jest ochrona punktowa najważniejszych obiektów i zwalczanie atakujących śmigłowców, samolotów oraz pocisków manewrujących.

Ukraińska droga

Wszystkie te systemy najbliższego i bliskiego zasięgu sparaliżowały rosyjskie bezzałogowce. Większość z zestrzelonych dronów pada ofiarą artylerii lufowej i ręcznych wyrzutni kierowanych pocisków rakietowych. I tak jest niemal każdej nocy. Skuteczność ukraińskiej obrony przeciwlotniczej nie spada poniżej 85 procent.

Ukraińcy od początku wojny rozbudowali najniższy stopień obrony do niespotykanych nigdzie indziej na świecie rozmiarów. Bardzo mobilne plutony przeciwlotnicze urządzają polowania na najczęściej uczęszczanych trasach przelotów. Dodatkowo paraliżują rosyjskie rozpoznanie na poziomie taktycznym. Utrudnia to bardzo działanie artylerii, zwłaszcza podczas ostrzału kontrbateryjnego.

Ukraińcy utworzyli mobilne grupy przeciwlotnicze, wyposażone w lekkie samochody terenowe, ręczne rakietowe wyrzutnie przeciwlotnicze lub ciężkie karabiny maszynowe, wsparte reflektorami i lekkimi stacjami radarowymi. Takich zespołów zorganizowano około 300 i są one rozrzucone po całej wschodniej Ukrainie, choć głównie na podejściach do miast. Każdej nocy poruszają się na trasach przelotu bezzałogowców, starając się je przechwycić.

Same kluczowe cele są ochranianie przede wszystkim przez lufowe systemy przeciwlotnicze, głównie wszelkie odmiany ZU-23-2 kalibru 23 mm, czy zamontowane na podwoziu czołgu Leopard 1, zestawy Gepard, uzbrojone w zdwojone działka Oerlikon kalibru 35 mm.

Ukraińcy bardzo szybko znaleźli sposób na rozpoznanie tras przelotów Shahedów. Bezzałogowce, które zaatakowały w sylwestrowy poranek ubiegłego roku, miały zaplanowaną trasę nad Dnieprem, aby ominąć główne skupiska obrony przeciwlotniczej. Jednak po kolejnych sygnałach docierających do sztabów, na brzeg rzeki wysłano mobilne zespoły, które zlikwidowały zagrożenie.

Rosyjskie problemy

O ile przechwytywanie niewielkich bezzałogowców, często cywilnych, po obu stronach frontu nie stanowi problemu dzięki kierunkowym emiterom, które odcinają sygnał operatora i po przechwyceniu mogą być zmuszone do wylądowania i przejęte, tak likwidowanie większych, specjalistycznych statków powietrznych już nie jest tak proste.

Bezpilotowce klasy polskiego FlyEye, czy w mniejszym stopniu rosyjskiego Orłana-10 są praktycznie niezniszczalne przez samobieżne systemy rakietowe średniego zasięgu 9К33 Osa i 2К12 Kub, czy nawet przy pomocy systemy 9K37 Buk-M1, który jest odpowiedzialny za obronę przeciwlotniczą na dystansie do 80 km.

Próba zestrzelenia polskiego FlyEye skończyła się wystrzeleniem czterech pocisków, które nie trafiły w bezzałogowca, a ostatecznie operator naprowadził artylerię, która zniszczyła wyrzutnię. Po prostu systemy naprowadzania pocisków przeciwlotniczych nie wykrywają tak małych celów.

Z kolei mniejsze systemy, jak Pancyr-S1 często rozpoznają statki powietrzne tych rozmiarów jako ptaki i nie atakują w trybie automatycznym i półautomatycznym. Okazuje się, że tego typu bezzałogowce najlepiej zestrzeliwują załogi dział przeciwlotniczych w trybie manualnym, gdzie liczy się dobry wzrok i umiejętności żołnierzy.

Te działania pokazały, że zaniedbana polska obrona przeciwlotnicza najkrótszego zasięgu posiada środki, które mogą skutecznie razić tego typu statki powietrzne, mimo że jest zbyt słaba, aby niszczyć szybkie pociski manewrujące, śmigłowce i samoloty szturmowe. Dlatego mimo wszystko warto je zostawić na stanie w polskiej armii.

Dla Wirtualnej Polski Sławek Zagórski

Źródło artykułu:WP Wiadomości
ukrainarosjawojna
Wybrane dla Ciebie