Obama w finale
Wiemy, kto będzie kolejnym prezydentem USA. Ten, kto wyciągnie trafne wnioski z serii katastrofalnych błędów Hillary Clinton.
Hillary Clinton wygląda dziś jak postać z kreskówki. W szalonym biegu nie zauważyła, że skończył się pod nią grunt i że przebiera nogami nad przepaścią. Ale jak to w dobrej kreskówce, minie jeszcze chwila, zanim zaczną działać siły grawitacji.
Clinton, mimo że jeszcze oficjalnie nie zrezygnowała z walki, właśnie przegrała z Barackiem Obamą bój o prezydencką no-minację z ramienia Partii Demokratycznej. Po zeszłotygodniowych głosowaniach w Kentucky i Oregonie ostatnie trzy prawybory nie mają już znaczenia. Kandydatka, która na początku prawyborów miała najlepiej zorganizowaną machinę wyborczą, największe fundusze na kampanię i wreszcie znane nazwisko, przegrała z politycznym żółtodziobem. Obama był wszak pierwszym kandydatem outsiderem w Partii Demokratycznej od 1976 roku, kiedy to o prezydenturę walczył mało znany plantator orzeszków ziemnych Jimmy Carter.
Zlekceważone remizy
– Zwycięstwo Obamy to bardziej wynik rażących błędów byłej Pierwszej Damy niż geniuszu senatora z Illinois – mówi „Przekrojowi” profesor David Gergen, politolog z uniwersytetu Harvarda. Pierwszy błąd Clinton popełniła, jeszcze zanim pomyślała o prezydenturze. W 2003 roku poparła w senacie ustawę zezwalającą na użycie siły wobec Iraku. Ostatnio senator Obama przypominał o tym częściej niż o samej inwazji na Irak. Trudno o skuteczniejszą taktykę – decyzja o inwazji wśród Demokratów wygrała „konkurs na najgłupszą decyzję w historii USA”. W przypadku Iraku Clinton mogłaby się jeszcze bronić, bo 2003 rok to polityczna prehistoria. Ale trudniej usprawiedliwić błędy popełniane teraz. – Nie mogę zrozumieć, dlaczego Clinton wybrała taki styl ubiegania się o nominację – mówi profesor Gergen. – Ona podkreśla, że w Waszyngtonie czuje się jak ryba w wodzie, a to idealny sposób na zniechęcenie większości wyborców, którzy chcą zmian.
Opłakane skutki miał dla Clinton nietrafiony dobór współpracowników. Od początku roku wymieniła ona czterech z dziesięciu najważniejszych ludzi w sztabie. Ale w świetle tego, co zrobił (były już) szef sztabu Clinton Mark Penn, ich błędy były błahe. W kwietniu jeden z pracowników sztabu Clinton opowiadał telewizji NBC, jak to na początku kampanii Penn tłumaczył na zebraniu sztabowym, że Clinton musi wygrać (jedne z pierwszych) prawybory w Kalifornii, bo wtedy dostanie wszystkich 370 delegatów z tego najludniejszego stanu i od razu wysunie się na prowadzenie.
Problem w tym, że w odróżnieniu do republikańskich prawyborów u Demokratów nie ma zasady „zwycięzca bierze wszyst-ko” – delegaci rozdzielani są proporcjonalnie do zdobytych przez kandydata głosów. To nie przeszkadza Billowi Clintonowi wciąż przekonywać, że gdyby obowiązywała zasada „zwycięzca bierze wszystko”, jego żona miałaby nominację w kieszeni.
Na tym błędy sztabu Clinton się nie kończą. – Jej stratedzy oceniali, że szybkie zwycięstwa w kilku większych stanach rozstrzygną kwestię nominacji – przekonuje profesor Gergen. – Serii szybkich zwycięstw jednak nie było. Wtedy doradcy Clinton zorientowali się, że nie jest ona przygotowana do prowadzenia kolejnych kampanii. Organizowane naprędce sztaby stanowe okazały się mało skuteczne.
Nie mniejszą porażką Clinton było unikanie rywalizacji w caucusach, czyli w prawyborach organizowanych przez małe społeczności, polegających na „ucieraniu” ostatecznej decyzji w dyskusji. Stratedzy Clinton uznali, że jej potencjalnym wyborcom (kobietom, ludziom starszym, niewykwalifikowanym robotnikom) po prostu nie będzie się chciało poświęcić wieczoru, aby w remizie godzinami dyskutować o polityce. I po prostu zrezygnowali z walki o 12 procent delegatów.
Kasa to nie wszystko
I wreszcie pieniądze. Ta kampania pokazała, że to nie one decydują o zwycięstwie. Nie pomogły dwóm republikańskim krezusom: Mittowi Romneyowi i Rudolphowi Giulianiemu. Pierwszy okazał się zbyt wielkim sztywniakiem. Drugi być może do dziś planuje uroczyste rozpoczęcie kampanii.
Z kolei republikańskim „biedakom” powiodło się świetnie. Mało znany Mike Huckabee przy minimalnych nakładach finansowych wygrał pierwsze prawybory w Iowa. John McCain przez drugą połowę 2007 roku ledwo wiązał koniec z końcem. Jego sytuacja finansowa była tak zła, że dziennikarze żartowali, iż jego zwyczaj objeżdżania kraju autobusem to nie sprytny chwyt marketingowy (McCain w podróż zabiera dziennikarzy), ale sposób na oszczędzanie na biletach lotniczych. U Demokratów sytuacja wydawała się jasna. Hillary Clinton, gdy w 2006 roku z Nowego Jorku startowała do senatu, zebrała na kampanię zawrotną sumę 51 milionów dolarów. Grono bogatych, odziedziczonych po mężu sponsorów miało zagwarantować, że jej reklamówki wprost zaleją telewizję. Ale w trakcie kampanii coś się zacięło.
– W USA istnieje limit. Każdy obywatel może wpłacić na kampanię swojego faworyta maksymalnie 2300 dolarów – tłumaczy nam Betsy Page Sigman, specjalistka od finansowania kampanii z Georgetown University. – W przypadku Clinton postawienie na „jakość” darczyńców skończyło się w marcu zapaścią finansową. Żeby sfinansować bieżące wydatki sztabu, rodzina Clintonów musiała z własnej kasy dołożyć ponad 16 milionów dolarów.
Clinton w sprawie finansowania swojej kampanii popełniła jeszcze większy błąd. Albo, jak wolą niektórzy publicyści, to Barack Obama „błysnął geniuszem”. Zdobywca demokratycznej nominacji jak żaden polityk przed nim przeniósł swoją kampanię do Internetu. Obama tylko w marcu zebrał ponad 40 milionów dolarów i z łączną sumą 268 milionów wyprzedza Clinton o jakieś 50 milionów. Ale nie to jest ważne. Ponad połowa jego pieniędzy pochodzi od ludzi, którzy nie wpłacili więcej niż 50 dolarów. Zaledwie sześć procent sponsorów Obamy wpłaciło więcej niż 200 dolarów. W sumie jego kampanię wsparło finansowo ponad półtora miliona ludzi, trzy razy więcej niż senator z Nowego Jorku.
– Ja bym już za samą tę strategię przyznała mu prezydenturę – śmieje się Sigman. – Jeśli już wpłaciłeś na kampanię, to na pewno pójdziesz na wybory i zagłosujesz na swojego faworyta. Poza tym działając na pośrednictwem Internetu, Obama stworzył wokół siebie sieć młodych aktywistów, do których zupełnie nie przemawia staroświecki, bo uprawiany w „realu” styl Clinton.
Kandydat Hamasu
Oficjalna decyzja w sprawie prezydenckiego kandydata zapadnie w sierpniu, na kongresie Partii Demokratycznej w Denver. Ale mamy już co najmniej trzy „objawy” świadczące o tym, że decyzja zapadła. Po pierwsze, świadczy o tym sama liczba delegatów popierających Obamę. Można ich zdobyć w dwojaki sposób: wygrywając kolejne prawybory (każdy stan ma odpowiednią liczbę delegatów) lub przekonując do siebie tak zwanych superdelegatów, czyli elitę partyjną, która nie musi kierować się żadnymi wynikami głosowań.
23 maja Obama miał już poparcie 1915 delegatów oraz superdelegatów i do większości bezwzględnej brakowało mu niecałych stu głosów. Decyzji nie podjęła wciąż większość superdelegatów, ale biorąc pod uwagę poprzednie wybory, gdy kandydat zdobywał w prawyborach kolejne stany, elita partyjna z czysto pragmatycznych względów go popierała. Drugi „objaw” zwycięstwa Obamy to to, że stał się celem ataków swojego rywala Johna McCaina. Republikanin najpierw przypomniał, że Obamie udzielił poparcia Hamas, a potem skrytykował go za gotowość do negocjacji z przywódcami Iranu i Kuby.
Trzeci dowód na to, że Obama już wygrał, to zmiana jego retoryki wobec Hillary Clinton. 20 maja w Iowa Obama chwalił ją za „energiczność” i za „35 lat służby państwowej” – co ona sama mogła odczytać jako mało dyskretną złośliwość. – Bez względu na końcowy rezultat prawyborów działalność senator Clinton sprawia, że wasze i moje córki czują się silniejsze – przekonywał.
– On wie, że bez zwolenników Clinton nie wygra z McCainem – mówi „Przekrojowi” Mickey Edwards, politolog z Princeton University. – Gdyby zaczął ją „dobijać”, ci ludzie nie poszliby na wybory. Taki układ odpowiada również Clinton. – Ona wciąż ma polityczne ambicje – dodaje Edwards. – Dlatego teraz uśmiecha się do Obamy. Chce w oczach wyborców pozostać „pozytywnym bohaterem”, bo jeśli Obama nie zostanie prezydentem, to ona jeszcze raz spróbuje za cztery lata. Jest jeszcze problem pieniędzy. Clinton ma ogromne długi, a każdy tydzień kandydowania to kolejne dolary od sponsorów. Oboje są zadowoleni z tego przydługiego melodramatu o prawyborach.
Strasz, inspiruj albo obiecuj
Ale grawitacji nie da się oszukać. Nawet w kreskówkach bohater w końcu spada w przepaść. To właśnie czeka Hillary Clinton. I – jak twierdzą politolodzy – taki sam los spotka Obamę, jeśli natychmiast nie nauczy się wojować z doświadczonym McCainem. Teraz, mimo że senator z Illinois ma osiem punktów procentowych przewagi nad senatorem z Arizony, jego triumf wcale nie jest oczywisty. Wybory prezydenckie w USA można wygrać na różne sposoby. Można ludzi nastraszyć, tak jak zrobił to Richard Nixon, nadchodzącymi rządami hipisów, lub tak jak to zrobił prezydent Bush, który w 2004 roku straszył Amerykanów AlKaidą.
Wybory można też wygrać, grając na pozytywnych emocjach. – Takim właśnie kandydatem jest Obama – mówi profesor Gergen. – On co chwilę używa słów „wiara” i „zmiana”, buduje wizje i unika konkretów. Wygrać w ten sposób będzie mu niezwykle trudno. Ostatnio udało się to prawie pół wieku temu facetowi o nazwisku Kennedy.
Jest jeszcze jeden sposób na zwycięstwo w wyborach. Trudny, ale przynoszący spektakularne efekty. Wśród amerykańskich politologów ma on nawet nieco przydługą nazwę: „Jeśli wygramy, to w ciągu pierwszych stu dni zrobimy, co następuje...”. Dzięki takiej taktyce w 1980 roku do władzy doszedł pewien aktor, który jest dziś uważany za jednego z najważniejszych prezydentów Ameryki. Ronald Reagan, bo o nim mowa, zaproponował wyborcom realizację konkretnych spraw (na przykład 30procentową obniżkę podatków czy dogonienie ZSRR pod względem militarnym) i bezapelacyjnie wygrał ze wspomnianym plantatorem orzeszków ziemnych.
Taką właśnie taktykę stosuje McCain. Obiecuje obniżkę podatków, uregulowanie statusu 12 milionów nielegalnych imigrantów i rewolucję w systemie finansowania partii politycznych. – Te konkrety to ciekawa zagrywka McCaina – przekonuje Edwards. – Prawdopodobnie chce on zmusić Obamę do pójścia tą samą drogą. Dla Demokraty może się skończyć tragicznie, bo sprowadzona na ziemię „wizja Obamy” zanadto przypomina populizm.
Chodzi tu na przykład o „wizję polityki zagranicznej” senatora Obamy. – Szybkie wycofanie z Iraku i negocjacje ze wszyst-kimi wrogami to atrakcyjna perspektywa dla Amerykanów zmęczonych dotychczasowymi wojnami – tłumaczy Edwards. – Ale możliwość i sensowność realizacji tej wizji podają w wątpliwość nawet demokratyczni eksperci.
Clinton przegrała, bo popełniła podstawowy błąd: dała sobie narzucić styl rywala. Jeśli McCain zacznie używać na przemian słów „wiara” i „zmiana” lub jeśli Obama przystąpi do wyliczania rzeczy, które „zrobi w ciągu pierwszych stu dni prezydentury”, będzie to oznaczać, że błąd Hillary Clinton przetrwał ją samą. A wtedy zwycięzcę poznamy jeszcze przed wyborami. Nawet jeśli – z czym liczy się Clinton – Obama zginie w zamachu. Wtedy wygra McCain.
Łukasz Wójcik