O dziecko starali się 10 lat, pomogło in vitro. "Każdy powinien mieć szansę"
Anna i Jacek o dziecko zaczęli się starać rok po ślubie. Kolejne próby kończyły się fiaskiem. Udało się po 10 latach dzięki in vitro. - Ludzie chyba myśleli, że nasze dzieci będą miały zielone czułki. To przez to, że o in vitro mówi się, jak o grzechu, a to przecież szansa, którą powinien mieć każdy - tłumaczy pani Anna.
Rządowy program dofinansowywania in vitro zakończył się 30 czerwca 2016 roku. Potem rolę "pomocnika" w spełnieniu marzenia o posiadaniu dziecka przejęły na siebie niektóre samorządy. Przyszłość gminnych programów in vitro stoi jednak pod znakiem zapytania. Prawo i Sprawiedliwość przygotowało ustawę, która zakłada możliwość karania samorządów za przeznaczanie środków na tę metodę leczenia niepłodności (szczegóły TUTAJ)
.
- Takich par, jak nasza jest mnóstwo. Sama mam znajomych, którzy zmagają się z bezpłodnością. Uważam, że nie powinno się odbierać możliwości posiadania dziecka. A umówmy się, bez dofinansowania niewiele osób będzie sobie pozwolić na zabieg in vitro - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską Anna. Ona i jej mąż załapali się jeszcze na rządowy program. Podjęli trzy próby zapłodnienia i zapłacili za nie około 15 tysięcy złotych. Bez rządowych pieniędzy kwota byłaby trzy raz większa.
Próbowałam być twarda
Małżeństwo, zanim zdecydowało się na in vitro, próbowało innych metod leczenia. Włączając w to naprotechnologię. Żadna nie była skuteczna. - Po wielu próbach i badaniach usłyszałam od lekarza, że choćbym była najpłodniejszą kobietą na świecie, to w ciążę nie zajdę. Okazało się, że plemniki Jacka nie są w stanie mnie zapłodnić. In vitro okazało się jedyną możliwością - opowiada Anna.
Pierwsza próba (a dokładniej mówiąc pierwszy program, bo tak fachowo nazywa się zabieg zapładniania pozaustrojowego) nie dała parze dziecka. Za drugim razem się udało, ale Anna poroniła. - Pamiętam, jak powiedziałam o tym mężowi. Tak bardzo się cieszył, że w końcu będziemy mieć dziecko... Płakał, ja starałam się być twarda. Powiedziałam mu, że trzeba spróbować jeszcze raz. Za trzecim razem zdecydowaliśmy się wykorzystać od razu dwa zarodki. Oba się zagnieździły i dzięki temu na świecie jest teraz Blanka i Tobiasz - na twarzy Anny pojawia się szeroki uśmiech, gdy o tym opowiada.
Nie można odmawiać
Dzieci Anny na początku są zawstydzone moją obecnością. Przyzwyczajają się po kilkunastu minutach i zaczynają dokazywać. - Z nimi nie ma spokoju. Odkąd zaczęły chodzić to w domu jest wieczna bieganina. Bywa trudno, ale jestem bardzo szczęśliwa, że się pojawiły - mówi Anna. Jej mąż kiedy może pomaga jej w codziennych obowiązkach. Gdy przyjeżdżam nie ma go w domu. Jeździ tirem, nie wrócił jeszcze z trasy.
Blanka i Tobiasz rozpoznają ojca na zdjęciach. Całują jego podobiznę, przytulają album. Ich mama patrzy na nie z czułością. - I jak można komuś odmawiać takiego szczęścia? To jest taka miłość, której nie da się opisać - mówi. Mówi, że czeka na nią jeszcze kilka zamrożonych zarodków, z których będzie mogła skorzystać w przyszłości. Może za jakiś czas zdecyduje się na kolejne "szczęścia".
Zielone czułka
Małżeństwo mieszka w Szczawinie, niewielkiej miejscowości niedaleko Płońska. Nie kryli się z tym, że ich dzieci są z in vitro. Para uważa, że należy o tym głośno mówić, bo to żaden powód do wstydu. - Chociaż rozumiem tych, którzy nie chcą mówić, że mają potomstwo dzięki zabiegowi. Widziałam, jak ludzie reagowali u nas we wsi. Wzbudzliśmy sensację. Chyba myśleli, że nasze dzieci będą miały zielone czułki - opowiada Anna. I podsumowuje: - To przez to, że o in vitro mówi się, jak o grzechu, a to przecież szansa, którą powinien mieć każdy.