Joanna Snopek nigdy nie zapomni widoku tych maleństw© Archiwum prywatne | Joanna Snopek

"Niemowlęta z ukraińskiego sierocińca? To ja poproszę jedno"

Anna Śmigulec
26 marca 2022

Przynosili kolejne dzieci, od dwumiesięcznych po dwuletnie, aż zapełnili wszystkie fotele. Widok tych maluchów, w zimowych kombinezonach, w pozycji półsiedzącej, rozdzierał mi serce.

Oto #TOP2022. Przypominamy najlepsze materiały mijającego roku.

Ludzie myśleli, że jak do mnie napiszą, to ja z ukraińskimi opiekunkami będziemy im wydawać te dzieci jak wafelki w sklepie. Bo przyjechały biedactwa z Ukrainy, nie mają domu i trzeba je rozdać.

Jakaś pani wysłała mi wiadomość: "Mogłabym sobie po jedno podjechać?" Inna: "Proszę pani, bym mogła sobie jedno wziąć? Bo ja mam tylko syna, to bym sobie córkę wzięła".

Anna Śmigulec: Spodziewała się pani na swojej zmianie na dworcu 150 niemowlaków z ukraińskiego sierocińca?

Joanna Snopek: To trudno sobie nawet wyobrazić, więc nikt z nas się tego nie spodziewał. A widzieliśmy tu niejedno – my "peron piąty". Tak mówimy o naszej grupie wolontariuszy, z którą noc w noc, od początku, pomagamy uchodźcom wojennym z Ukrainy. To na nasz peron 5 dworca w Przemyślu przyjeżdżają wszystkie pociągi stamtąd, to na naszym peronie oni stawiają swoje pierwsze kroki w Polsce. Bo na granicy w Medyce przecież nie wysiadają.

Joanna Snopek na peronie 5
Joanna Snopek na peronie 5© WP | Anna Śmigulec

Tamtej nocy, z 7 na 8 marca, podbiegł do mnie znajomy wolontariusz i mówi: "Asia, potrzebne są cztery dziewczyny, bo będziemy przewozić dzieciaki z ukraińskiego domu dziecka do szkoły tu niedaleko. Bo trzeba je przebadać, nakarmić i przebrać".

Poszłam za nim, na dworzec PKS tuż obok, patrzę: trzy autokary. Kazali mi wsiąść do drugiego, zająć się dziećmi i przede wszystkim nie wpuszczać fotoreporterów i dziennikarzy.

Byli tam dziennikarze?

Z całego świata! Nawet japońska telewizja.

W tym autokarze dali mi do rąk chłopczyka. Miał góra dwa miesiące i był spokojny. Usiadłam z nim z przodu, zaraz za kierowcą. A po drugiej stronie siedział żołnierz z półrocznym chłopcem, który strasznie kaszlał, miał gorączkę i płakał.

Mam czworo dzieci, wiem, czego potrzebują i jak się nimi zajmować, więc zaproponowałam, że może się wymienimy i ja wezmę tego płaczącego. Odpowiedział, że nie. Rozebrał go do połowy, a ten jak się przytulił do tego żołnierza, to mi łzy napłynęły do oczu.

Tymczasem przynosili kolejne dzieci, od dwumiesięcznych po dwuletnie, aż zapełnili wszystkie fotele. Widok tych maluchów, w zimowych kombinezonach, w pozycji półsiedzącej, rozdzierał mi serce.

"Na podłodze leżały materace owinięte stretchem – elastyczną folią jak do owijania walizek na lotnisku. I na nich kładłyśmy te dzieci"
"Na podłodze leżały materace owinięte stretchem – elastyczną folią jak do owijania walizek na lotnisku. I na nich kładłyśmy te dzieci"© Archiwum prywatne | Joanna Snopek

W głębi autokaru było kilkoro wolontariuszy od nas z dworca i opiekunki z Ukrainy. Jak zobaczyły, że ja mojego chłopca przytuliłam, zaczęłam się z nim kołysać, mówić do niego i śpiewać mu "Na Wojtusia z popielnika iskiereczka mruga", to zamarły i nie spuszczały ze mnie wzroku.

A ja powoli zaczęłam rozumieć sytuację. Że tych dzieci jest sto pięćdziesięcioro, dlatego czekają trzy autokary. Że przyjechały z Ukrainy pociągiem. Że sukcesywnie, pod eskortą, przenoszą je z dworca kolejowego na autobusowy.

Właściwie... Do tej pory nie wiem, jak one jechały tym pociągiem. I nie chcę wiedzieć.

Co wydarzyło się później?

Nagle się okazało, że wszyscy jedziemy z dziećmi do tej szkoły. Żeby je przebrać, nakarmić i żeby zbadał je lekarz. A miałam tylko wejść do autokaru, popilnować i wrócić do siebie na piąty peron. Ale nikt nas nie pytał. Wzięli nas z zaskoczenia. Zgarnęli nawet Łukasza, naszego kolegę z wolontariatu, chociaż chcieli same kobiety.

Pamiętam, jak tam jechaliśmy. Była noc, autokar oświetlony, eskorta policji.

W szkole czekało na nas pomieszczenie trochę większe niż dwa na dwa metry. Na podłodze leżały materace owinięte stretchem – elastyczną folią jak do owijania walizek na lotnisku. I na nich kładłyśmy te dzieci. Musiałyśmy każde przewinąć i, jeśli trzeba było, to też przebrać. Kilka kobiet chodziło i zabierało te, które potrzebowały kąpieli. Myły je w innym pomieszczeniu. I tak to szło hurtowo.

A dzieci chudziutkie, zaniedbane, odparzone. Pewnie od długo niezmienianych pampersów. Pupy i genitalia bordowe, spuchnięte, ogniste. Kazali mi je nacierać maścią. Nie zapytali, czy umyłam lub zdezynfekowałam ręce. A przecież wzięli mnie prosto ze stacji. Poprosiłam o rękawiczki.

Hala dworca w Przemyśłu
Hala dworca w Przemyśłu© WP | Anna Śmigulec

Dzieci były też niedożywione. I nie mam na myśli, że jechały głodne przez dwa dni, uciekając przed wojną, tylko już wcześniej.

Widziałam tam dzieci z zespołem Downa, jeden chłopczyk miał może z pięć miesięcy. Widziałam dzieci z FAS – alkoholowym zespołem płodowym. Dzieci z chorobą sierocą. Dwulatki, które siedziały i bujały się w przód i w tył, kiedy jadły.

Niektóre dzieci bały się dotyku, nie chciały być przytulane ani trzymane za rączkę. Cokolwiek robiłam, widziałam w ich oczach nieufność. Jeden chłopczyk tak strasznie się napinał, tak strasznie krzyczał, że nie wiedziałam już, co mam robić.

W końcu nie dałam rady, po prostu wyszłam.

Wzięłam kolegę Łukasza i wracaliśmy na dworzec na piechotę.

Wie pani, co się stało z tymi dziećmi?

One po nakarmieniu, przebraniu i przebadaniu przez lekarza jechały dalej, tymi trzema autokarami. Nie powiedzieli, dokąd.

Wiem, że dwoje z tych dzieci zostało w szpitalu w Przemyślu z ostrym zapaleniem oskrzeli. Ale nie wiem, czy nadal są tutaj, czy już dołączyły do pozostałych.

W tej szkole zrobiłam zdjęcia. Świadomie tylko dwa i tylko tym dzieciom, które były w najlepszym stanie. Tych innych nie chciałam fotografować, to byłoby nieludzkie.

Opublikowała pani te zdjęcia na Facebooku i się zaczęło...

Tak, napisałam w poście, że my, wolontariusze z peronu piątego jesteśmy i zawsze będziemy. Nawet w takiej sytuacji jak tamtej nocy. Chciałam pokazać, że jesteśmy potrzebni.

Ale do głowy mi nie przyszło, że udostępni to 16 tys. osób. I to nie tylko w Polsce, ale i za granicą. Wiem to, bo zalała mnie lawina wiadomości: po polsku, angielsku, ukraińsku, rosyjsku, a nawet po chińsku.

Ludzie myśleli, że jak do mnie napiszą, to ja z ukraińskimi opiekunkami będziemy im wydawać te dzieci jak wafelki w sklepie. Bo przyjechały biedactwa z Ukrainy, nie mają domu i trzeba je rozdać.

I jeszcze jak oni to ujmowali! Byłam w szoku.

Jedna pani wysłała mi wiadomość: "Mogłabym sobie po jedno podjechać?". Inna: "Proszę pani, bym mogła sobie jedno wziąć? Bo ja mam tylko syna, to bym sobie córkę wzięła". Człowiek, którego znam z widzenia tutaj z Przemyśla, napisał: "Poproszę o jedno".

Jakaś kobieta nagle się ocknęła, że bardzo chce mieć dzieci, a nie może. A ja mówię: no, ale pewnie trzeba dopełnić formalności, tak samo, jak u nas w Polsce. A ona, że chętnie już by sobie przyjechała odebrać. No to ja się zdenerwowałam i napisałam: "A gdzie pani była kilka lat temu? Skoro nie od dziś pani wie, że nie może mieć dzieci, to dlaczego pani nie adoptowała dziecka z Polski? Tu też mamy domy dziecka". I już się nie odezwała.

(Od lewej) Bartek, Joanna i Grisza, czyli część wspaniałej "rodziny z peronu 5"
(Od lewej) Bartek, Joanna i Grisza, czyli część wspaniałej "rodziny z peronu 5"© WP | Anna Śmigulec

Czyli na początku jeszcze pani cierpliwie tłumaczyła?

Tak, że te dzieci pojechały dalej i są bezpieczne. Ale ludzie drążyli i nie dawali mi spokoju. A ja wciąż widziałam te maluchy przed oczami i nie potrafiłam zasnąć. Mieliśmy różne trudne sytuacje na dworcu, ale ta uderzyła we mnie tak bardzo, że potrzebowałam pomocy. Na szczęście mam znajomą psycholożkę. Przyjechała do mnie na dworzec i zrobiła mi sesję terapeutyczną. Trzy godziny, za darmo.

A wracając do mojego posta na Facebooku - kierowałam go do tych, którzy mówili: "Po co wy tam chodzicie pomagać? Nie jesteście nikomu potrzebni. Żołnierze, WOT i WOP sobie dadzą radę".

Od kogo pani słyszała takie rzeczy?

Nawet od znajomych. Czas zweryfikował, komu naprawdę można ufać i na kogo liczyć. Kogo można nazwać przyjacielem i człowiekiem. Tak, po prostu człowiekiem. Odkąd wybuchła wojna w Ukrainie, połowy znajomych już nie ma w moim życiu.

Np. tych, którzy mieli pretensje: "Jak możesz pomagać Ukraińcom? Musisz pamiętać, co się stało na Wołyniu!". Ja na to, że pamiętam, ale to nie znaczy, że mam obarczać kolejne pokolenia tym, co zrobili dziadkowie i pradziadkowie, i to tylko niektórych Ukraińców.

No i tak się skończyło wiele znajomości.

"PKP i strażacy fajnie się zachowali: na górze postawili nagrzewnicę, na dół pociągnęli rurę i nią tłoczy się ciepłe powietrze do tunelu"
"PKP i strażacy fajnie się zachowali: na górze postawili nagrzewnicę, na dół pociągnęli rurę i nią tłoczy się ciepłe powietrze do tunelu"© WP | Anna Śmigulec

Wolę pójść na stację, tam są ludzie, którzy nie oceniają. Nawet ci ze służb mundurowych okazali się fajni. Nie spodziewałam się, że spotkam tylu współczujących i wrażliwych policjantów, celników, żołnierzy i strażaków. Potrafią przyjść i zapytać: "Jak się czujesz? Przynieść ci herbaty?". Dowcipkują, pomagają. Ale ci wszyscy policjanci, których pani dzisiaj widziała, to są przyjezdni – z Wrocławia, z Warszawy, z Krakowa, ze Śląska. Zostali do nas wysłani, żeby wspomóc miejscowych.

Jak zareagowaliście, kiedy przyjechał do was Kaczyński i Morawiecki?

Tego dnia miałam akurat swoją zmianę na dworcu i przyszłam na 9 rano. I słyszę: żaden pociąg nie jedzie, bo Kaczyński z Morawieckim wracają z Ukrainy.

Dzień wcześniej jechali na Ukrainę, ale ich nie widziałam.

Ale tego dnia trafiłam. Stanęliśmy na peronie i śmiałam się do kolegów: "Nie mam jajek, więc dajcie mi przynajmniej pierogi, to będę pierogami rzucała". A żołnierz koło mnie mówi: "Daj spokój, dziewczyno, bo cię zamkną! A masz dzieci na wychowaniu!".

I staliśmy tak w oczekiwaniu, oddzieleni siatką, aż w końcu, jak przechodzili Kaczyński z Morawieckim, to krzyknęłam do nich: "A ja mam pytanie! Podziękowaliście polskim wolontariuszom?".

Panowie nie zaszczycili mnie odpowiedzią, ale za to od żołnierza, który stał obok i od strażaków usłyszałam: "Łoo, szefowa... Ty jesteś naszą bohaterką!". Bo oni chcieli zrobić to samo, ale jako mundurowi na służbie nie mogli.

Odważna pani jest.

No bo się zdenerwowałam! Że polski rząd spija śmietankę z tego, co robi zwykły Kowalski. Ja nie mówię o naszym piątym peronie, ale o każdym człowieku w Polsce, który bezinteresownie pomaga.

To, że uchodźcy wojenni z Ukrainy, przede wszystkim kobiety, dzieci i osoby starsze, mają co jeść, gdzie spać, dokąd jechać, z kim porozmawiać, od kogo otrzymać wsparcie począwszy od gorącej herbaty po odwiezienie samochodem 500 km – to wszystko zasługa zwykłych ludzi, wolontariuszy. Którzy poświęcają swój czas, zarywają noce, kupują jedzenie, koce, śpiwory, benzynę za własne pieniądze, przyjmują Ukraińców we własnych domach.

A my tutaj w Przemyślu jesteśmy na pierwszym froncie – stykamy się z ludźmi od razu po przyjeździe z Ukrainy. Zanim przejadą pół Polski do Krakowa czy Warszawy i przejmą ich inni wolontariusze. My pomagamy im w tym najgorszym okresie, kiedy naprawdę nie wiedzą, co mają zrobić. Dotarli do obcego kraju, często wyczerpani po kilkudniowej podróży, nie mają zasięgu w telefonie ani internetu, nie mogą się z nikim skontaktować, ani nic sprawdzić w sieci, nie znają języka, niektórzy pierwszy raz w życiu są za granicą.

I oczywiście, na dworcu są żołnierze, którzy im pomagają, ale oni mają ich przeprowadzić z punktu A do punktu B. A całą resztą zajmujemy się my - wolontariusze. Karmimy, pocieszamy, zabawiamy, tłumaczymy, dajemy zabawki, ubrania i wszystko, czego potrzebują. W pierwszych tygodniach organizowaliśmy im spanie, rozwoziliśmy prywatnymi samochodami. Mamy tu zgraną ekipę, ale pospolite ruszenie było takie, że z mojej rodziny wszyscy pomagali.

Kuzyn z Holandii, który tam założył firmę, tam mieszka z żoną i dzieckiem, zorganizował zbiórkę. Dowiedział się, co jest najbardziej potrzebne w Ukrainie, zdobył to i przywiózł z Holandii tutaj. Obrócił w jeden dzień, teraz robi nową zbiórkę. Buty dla żołnierzy, opatrunki, termosy, karimaty, koce.

Zabawki i pampersy pochodzące z darów Polaków dla ukraińskich dzieci
Zabawki i pampersy pochodzące z darów Polaków dla ukraińskich dzieci© WP | Anna Śmigulec

Wczoraj przyjechał do nas na dworzec tłumacz z Ukrainy i mówi, że im tam wszystkiego brakuje: apteczek, opatrunków, bandaży, opasek uciskowych. I że te opaski robią z dętek od roweru.

Przejmujące. Wy z piątego peronu pewnie z trudnymi sytuacjami i z ludźmi na skraju załamania stykacie się na co dzień?

Tak, wielu z nich nie zapomnę do końca życia. Ostatnio siedziałam na dole w tunelu i usłyszałam straszny płacz. Rozdzierający. Wyszłam na górę, a tam w rogu, przy budynku odprawy celnej, siedział trzyletni letni chłopiec. To on płakał i krzyczał do mamy, że tu nie zostanie, że chce jechać do domu, do Kijowa. Wpadł w histerię, nie było z nim kontaktu. Jego mama ledwo patrzyła na oczy od płaczu. Babcia też bezradna. Nie wiedziały już, co mają z nim zrobić.

Obdzwoniłam psychologów, którzy mieli nas wspierać i zostawili numery do siebie, ale żaden nie mógł przyjechać. Było naprawdę zimno, a chłopiec siedział na betonie. Więc usiadłam razem z nim i próbowałam rozmawiać. Głaskałam go po nodze, przekonywałam, żeby wstał, bo będzie mu zimno, a on tylko mówił: niet, niet, niet. I wciąż płakał. Trwało to wszystko dobre trzy godziny.

Na szczęście przyszło dwoje ratowników, dali chłopcu lizaka, zabawili, wzięli go do środka. A później jedna z wolontariuszek zabrała go do siebie do domu, razem z tą mamą i babcią.

Wcześniej, jak staliśmy jeszcze na peronie 5 u góry, przyjechał chłopiec. Nasza koleżanka Daria dała mu lizaka, a on na to, że nie chce. Dała mu słodycze, on nie chce. Dała mu pluszaka, on nie chce. W końcu zapytała: "To co ty chcesz?" A on: "Chcę wrócić do tatusia".

Albo przyjechała babcia z wnuczką, na oko 13-letnią. Dziewczyna bez kurtki, w samych skarpetkach. Później widziałam ją już w letnich butach, w jakich się chodzi latem nad wodę: gumowy spód, z wierzchu materiał. Chyba znalazła je w tych darach na dworcu. A tu noc, zimno jak cholera. Ja miałam jeansy i rajtuzy pod spodem, a i tak marzłam, a ona w tych bucikach.

Zadzwoniłam wtedy do mojej cioci: "Jedź do mojego mieszkania, bierz pierwsze z brzegu zimowe buty i przywieź na dworzec". Pomyślałam: noszę rozmiar 39, może będą za duże, ale przynajmniej ciepłe. Ale ciocia chwyciła akurat takie buty, które kupiłam sobie w ciemno i okazały się za małe. A moja 13-letnia córka powiedziała, że nie jest wieśniarą i ona ich nie założy. Bo ona lubi dresy, bluzy i trapery na zimę, a to były eskimoski – te botki emu z kożuszkiem. Czarne, nówki, nieśmigane.

Ciocia je przywiozła, a ja włożyłam tej dziewczynce na nogi. Zaczęła robić "wow", łzy jej poleciały. Zabrałam ją i babcię na dół, dałam im gorącą herbatę i zupę. Niech sobie pani wyobrazi, że jak zaczęłam sprzątać, to ta babcia wzięła worek ze śmieciami i mówi, że ona będzie pomagać. Że chociaż tak się może odwdzięczyć za to, że wnuczka nie marznie.

Ja mówię: "Proszę sobie usiąść i odpocząć, bo jeszcze kawał drogi przed panią. I tak dosyć pani przeszła". Ale ona nie. Szła ze mną i z tym workiem ze śmieciami – z jednej strony trzymałam ja, z drugiej ona, i razem sprzątałyśmy pozostałości ze stołów.

Była też pani na wózku inwalidzkim, miała z 95 lat, jak nie lepiej, i chorobę Parkinsona. Gdzieś po drodze zgubiła córkę. Nasz kolega Paweł chciał ją zabrać, ale ona się zaparła nogami na tym wózku, ona nigdzie nie jedzie bez córki. A wnuczek, stary chłop, musiał mieć więcej niż 60 lat, skoro pozwolili mu opuścić Ukrainę, też nic nie mógł zrobić.

Siedziałam z nią, rozmawiałam. Koledzy podpowiadali: "Asia, ona tobie pozwala nogi podnieść, to podjedziemy pod stanowisko celników, może tam jest jej córka". Ale ona nadal się zapierała. Więc staliśmy z tym wózkiem na środku peronu. Podszedł żołnierz i mówi do wolontariusza Pawła: "Przesuń tą babuszkę, bo nie możemy przejść z ludźmi". A Paweł: "Rusz mi tylko tę babcię, to już stąd nie wyjdziesz".

Bo Paweł też uczuciowo podchodzi do dzieci i do starszych osób. W końcu znów zadzwoniłam do cioci, przywiozła z mojego mieszkania gruby nowy koc. Przykryłam tę panią. A ręce miała stare, pomarszczone, spracowane i strasznie zmarznięte. Przekrzywiła tylko głowę i przez chwilę na mnie patrzyła. A potem znowu: gdzie jest jej córka?! To wyjaśniliśmy jej z tłumaczem, że pójdę do biura celników i poszukam. Jak się później zobaczyły, o matko, ile było radości!

Ławka w tunelu pomiędzy peronami 3 i 5
Ławka w tunelu pomiędzy peronami 3 i 5© WP | Anna Śmigulec

Trudno opisać, co tam wszyscy przeżyliśmy. Zostawiliśmy tam swoje serca.

Teraz każdy z nas, z "peronu piątego", wpada na dworzec nawet kiedy nie ma dyżuru.

Brzmi, jakby wytworzyła się między wami więź, wspólnota jak w rodzinie.

Wytworzyła się i została do tej pory! Bo przecież przychodzimy tam już od miesiąca, na zmiany po 12 godzin. Jesteśmy zgraną paczką, choć na początku byliśmy obcymi ludźmi. Świetnie się dogadujemy i nawet zrobiliśmy sobie grafik. Jak ktoś z nas zachoruje, to od razu ktoś inny się oferuje: "Spoko, ja go zastąpię!"

Codziennie piszemy do siebie, dzwonimy, wysyłamy filmiki. Co kto robi, co się działo, czy ktoś posprzątał, co nowego. Mamy grupę na messengerze: "Fundacja tunel". Szkoda. Kiedyś byliśmy "Peronem piątym".

Bo przez pierwsze dwa tygodnie dosłownie działaliśmy na peronie piątym – na górze, tam gdzie przyjeżdżają pociągi z Ukrainy. To jedyny peron, na którym tory się kończą i stoi betonowa zapora. Stamtąd nie da się dalej pojechać. Można tylko wrócić tą samą drogą.

To tam, jedynie pod daszkiem peronu, mieliśmy dwa wielkie stoły i rozdawaliśmy uchodźcom gorącą zupę, herbatę, kanapki – jak tylko wysiedli z pociągu, zanim stanęli w kolejce do celników i mogli ruszyć gdziekolwiek dalej.

"Peron piąty" to zwykli ludzie, którzy spontanicznie przyszli na dworzec pomagać, kiedy Putin zaatakował Ukrainę i ludzie zaczęli stamtąd masowo uciekać. Ja na przykład przeczytałam na Facebooku post znajomego, że na dworcu potrzebują kanapek. Było koło północy, ale znalazłyśmy z koleżanką piekarnię całodobową, kupiłyśmy 50 bułek, do tego masło, sery, wędliny i zrobiłyśmy z tego kanapki. Zawiozłam je na dworzec, zobaczyłam setki potrzebujących ludzi i już zostałam.

Przychodziłam co noc, tyle było roboty. Matki potrzebowały mleka i pampersów dla niemowlaków, kilkuletnie dzieci czystych ubrań, bo były posikane po wielogodzinnej podróży w ścisku takim, że nie można było w pociągu przejść do ubikacji. A w nocy minus kilka stopni. Więc przynosiłam z magazynu darów jakieś czyste spodnie i zabierałam dziecko do łazienki: umyć i przebrać, podczas gdy mama stała w kolejce do odprawy paszportowej. Wszyscy potrzebowali gorącej herbaty czy zupy.

Od pierwszej nocy wiedziałam: pójdę do domu się zdrzemnąć, zrobić, co trzeba, i wracam na peron. Bo tutaj potrzebują mnie bardziej niż w domu.

A kim są pozostali z "peronu piątego"?

Łukasz – kucharz. Od początku latał z chochlą. I tak ochoczo zachęcał ludzi do jedzenia, że aż stracił głos. Jak był na nocce, to każdy musiał dostać gorącą zupę i gorący czaj.

Drugi Łukasz – ten, który też pomagał przy dzieciach z sierocińca. Wesoły, wszystkich podtrzymuje na duchu, ale sam ma chyba serce zbyt miękkie na peron piąty.

Betonowa zapora na torach przy peronie 5. Symbolicznie w tym miejscu kończy się ucieczka przed wojną
Betonowa zapora na torach przy peronie 5. Symbolicznie w tym miejscu kończy się ucieczka przed wojną© WP | Anna Śmigulec

Grisza – nasz kierowca. Przywozi nam jedzenie, ale chętnie też pomaga nam je rozdawać. Zawsze uśmiechnięty. Co ciekawe, Grisza jest Ukraińcem, od trzech lat w Polsce, i czasem się zrywa na mecze lub treningi, bo gra u nas w przemyskiej Polonii. Po tym, jak pociski spadły na Ukrainę, Grisza ściągnął do siebie mamę i siostrę.

Dominika – drobna, zawsze ubrana na różowo, zwariowana, szybka jak mały pociąg: jest w jednym miejscu, mrugniesz okiem, a ona już w innym. Lubi nas rozbawiać.

Daria – siostra Dominiki, bardziej poważna. Obie koło trzydziestki.

Pan Witek – ich tata, fajny chłop. Przywoził po nocach wszystko, czego potrzebowaliśmy, zawsze mogliśmy na niego liczyć. Na peronie pocieszał Ukraińców. A właściwie mu się to nie udawało, bo nie rozumieli, co do nich mówi, ale się starał.

Bartek – wszystkich zaczepia i daje im jedzenie. Jeśli nie chcą zjeść na miejscu, bo na przykład się wstydzą, to im wciska i przekonuje, że sobie zjedzą później - "w maszinie". Bo "maszina" to po ukraińsku pociąg. I przychodzą później takie kobiety z całą torbą jedzenia, uradowane, bo ktoś o nich pomyślał. I upewniają się, czy mogą to wziąć. I my im tłumaczymy, że to dla nich i żeby się nie martwiły, bo wszystko za darmo.

Paulina – siostra Bartka. Przyszła pomóc na chwilę, a została na zawsze. Dobra duszyczka, troszczy się o nas jak mama. Jak ktoś zostaje dłużej na dworcu, to pilnuje: "Ty musisz iść do domu odpocząć".

Paula – jej koleżanka. Jest pielęgniarką w szpitalu. Przychodziła do nas na kilka godzin, żeby pomóc chociaż przy wydawaniu zupy.

Marcin – nasz czyścioch. Wszystko porządkuje, ale też rozwesela. Ostatnio, jak było mniej przyjezdnych, tańczył na miotle. Śmiali się nawet żołnierze.

Paweł – człowiek z wielkim serduchem. Nie przejdzie obojętnie obok nikogo, kto potrzebuje pomocy.

Niestety, postanowili nas wyrzucić z tego peronu. Nas – zwykłych ludzi z miasta, niezrzeszonych. Po dwóch tygodniach całą pomoc na dworcu w Przemyślu przejęła World Central Kitchen - pozarządowa organizacja non-profit, która dostarcza jedzenie w rejonach, gdzie jest kryzys: humanitarny, klimatyczny czy społeczny. Założył ją sławny szef kuchni José Andrés, w 2010 r., żeby zapewnić jedzenie na Haiti po katastrofalnym trzęsieniu ziemi.

Post Joanny Snopek, po którym została zasypana pytaniami: "Mogłabym sobie po jedno podjechać?"
Post Joanny Snopek, po którym została zasypana pytaniami: "Mogłabym sobie po jedno podjechać?" © Facebook | Joanna Snopek

Więc mieliśmy wybór: odejść, albo działać pod skrzydłami tej fundacji. Dlatego teraz nosimy bluzy z jej logo.

Kilka dni później przenieśli nasze stanowisko na dół do tunelu. Było nam przykro. I zimno, bo w tunelu straszny przeciąg. Na szczęście PKP i strażacy fajnie się zachowali: na górze postawili nagrzewnicę, na dół pociągnęli rurę i nią tłoczy się ciepłe powietrze do tunelu. Na dole schodów zawiesili też kurtynę z plastikowych taśm. Pozwala swobodnie przejść, ale blokuje przeciąg. No i ustawiliśmy stoły i ławy wzdłuż ściany z jednej strony, i ludzie mogą wreszcie zjeść wygodnie, na siedząco.

Więc teraz oficjalnie jesteśmy wolontariuszami World Central Kitchen, ale "peronem piątym" i tak zostaniemy zawsze w naszych sercach.

No, widzę i czuję. Dziś ma pani wolne, a i tak przyszła pani na dworzec.

Tak, dyżur mam dopiero jutro od 9 rano do 9 wieczorem, ale jestem tu, bo nie mogłam wytrzymać.

I nie tylko ja. Paulina dzisiaj mówi: "Wpadam wieczorem! Bo przed spaniem muszę was wszystkich zobaczyć".

Ja wpadam zawsze, jak jestem na mieście. Potrafię też prosto z dworca pójść do pracy, czyli do szkoły, w której sprzątam. Zrobię tam, co mam zrobić i wracam do tunelu.

Jeśli po nocce na dworcu głowa mi leci i zasypiam, to niektóre obowiązki przejmuje moja 19-letnia córka. Gotuje obiad czy przyprowadza najmłodszą z przedszkola.

A ja, jak się prześpię 2-3 godziny, to posprzątam, pomyję, poodkurzam, ugotuję, zrobię pranie. I już trzeba wychodzić. Na kolejną nockę albo kolejny dzień.

Czasem tylko przemyka mi przez myśl: byleby tutaj nie doszło.

Tu pewnie bardziej odczuwacie zagrożenie. Mieszkacie zaledwie 15 km od granicy.

No, ja już byłemu partnerowi i ojcu naszych dzieci powiedziałam: w mieszkaniu, w miejscu X zostawiłam dowody dzieci. W razie czego ty bierzesz nasze córki i syna do siebie do Niemiec, a ja zostaję z mamą i z braćmi tutaj. Dodatkowo, jeśli chcesz, to możemy też wyrobić dzieciom paszporty, bo nie wiadomo, jak to później będzie.

Czyli pani by nie wyjechała?

Nie. Ze względu na mamę, która co prawda ma dopiero 58 lat, ale jest schorowana. A brat ma upośledzenie umysłowe. Drugi brat jest tylko rok młodszy ode mnie, czyli ma 36 lat, i niebawem urodzi się mu się pierwsze dziecko. Żadnego z nich nie zostawiłabym samego.

A mamy dokąd jechać. Pół naszej rodziny mieszka w Holandii.

Mama powiedziała: jak wojna dotrze do nas, ona ucieka do mnie i wtedy uciekamy wszyscy. Może będzie źle, ale przynajmniej będziemy wszyscy razem.