Niemieckie media komentują: "Polska pod pręgierzem"
Choć uruchomienie wobec polski postępowania z art. 7. Traktatu o UE nie oznacza sankcji, to jest klęską reputacyjną Warszawy - zauważa komentator Deutsche Welle. To pierwsze w historii UE zastosowanie takiej procedury wobec kraju członkowskiego Unii.
20.12.2017 | aktual.: 25.03.2022 13:04
Decyzja KE przesuwa ciężar odpowiedzialności za kwestię rządów prawa w Polsce z Komisji Europejskiej na kraje członkowskie UE.
To wiceszef KE Frans Timmermans był do tej pory przedstawiany przez polskie władze w bardzo czarnych barwach. Teraz przestaje być głównym odpowiedzialnym za postępowanie, które powinna przejąć bułgarska półroczna prezydencja w Radzie UE zaczynająca pracę w styczniu 2018 r.
Juncker się wahał
Uruchomienie art. 7.1 było przygotowywane od tygodnia, ale - wedle naszych informacji - szef KE Jean-Claude Juncker wahał się aż do wtorkowego wieczora. Z Brukseli płynęły sygnały o gotowości do rozmowy telefonicznej z premierem Mateuszem Morawieckim, ale Juncker nie doczekał się telefonu ani od premiera, ani od żadnego z jego ministrów.
Morawiecki nie zdecydował się nawet na króciutką rozmowę z Junckerem (w formule „na stojąco”) podczas szczytu UE w zeszłym tygodniu. Ale czy telefon z Warszawy mógłby coś zmienić? Zdaniem niektórych urzędników UE mógłby przesunąć na styczeń ostateczne rozstrzygnięcie o art. 7. Wiemy już, że nie przesunął.
W ostatnich dniach Juncker miał podkreślać w rozmowach ze współpracownikami, że nie chodzi o traktatową „broń nuklearną”, czyli o groźbę nałożenia na Polskę sankcji. Istotnie, sankcje przewiduje dopiero drugi etap art. 7. Zapisy traktatowe nie doprecyzowują możliwych restrykcji (oprócz zawieszenia prawa głosu w Radzie UE), ale mogłoby potencjalnie oznaczać nawet zawieszenie unijnych funduszy. Jednak do sankcji trzeba jednomyślności przywódców UE (poza premierem Polski) - nikt jeszcze do tego nie dąży, a węgierski premier Viktor Orbán od dawna obiecuje weto.
W wewnętrznych dyskusjach w KE podnoszono, że pierwszy etap art. 7. to - o ile Warszawa zechciałaby skorzystać - szansa na dialog. Tyle, że przede wszystkim z krajami Unii w Radzie UE, a nie z "eurokratyczną" Komisją Europejską.
Bułgaria na razie bez pomysłu
Do stwierdzenia "wyraźnego ryzyka poważnego naruszenia" praworządności trzeba większości ministrów z 22 spośród 27 krajów UE (Polska nie brałaby udziału w głosowaniu) oraz uprzedniej zgody Parlamentu Europejskiego uchwalonej większością dwóch trzecich głosów.
Unijni dyplomaci przekonują, że większość 22 ministrów nie jest gwarantowana, ale bardzo możliwa. Ale głosowanie może się odbyć nawet dopiero za kilka miesięcy. Bułgarska prezydencja na razie nie wie, jak będzie – nawet pod względem kalendarza - organizować niestosowaną nigdy wcześniej procedurę z art. 7.1. Pierwsze posiedzenie Rady UE ds. Ogólnych (Polskę zwykle reprezentuje Konrad Szymański)
, na którym - zgodnie z traktatem - mógłby zostać wysłuchany przedstawiciel Polski, jest planowane na 27 lutego. Potem Rada UE może uchwalać zalecenia do Polski.
Macron hamuje, a potem przyspiesza
Komisja Europejska w lipcu wzywała władze polskie, by "nie podejmowały żadnych działań" na rzecz zwolnienia bądź przeniesienia w stan spoczynku sędziów Sądu Najwyższego. „Gdyby władze polskie podjęły działania tego rodzaju, Komisja jest gotowa natychmiast uruchomić art. 7.1.” - zapowiadała KE.
We wrześniu z Paryża płynęły zachęty do Brukseli, by przyhamować w sprawie postępowań w sprawie Polski i przekonać się, jakie nowe projekty ustaw sądowych przeforsuje prezydent Andrzej Duda. Ale skończyło się wielkim rozczarowaniem. Ustawa o Sądzie Najwyższym, która czeka na podpis prezydenta, przekracza najgrubszą z kreślonych przez KE czerwonych linii – w kwestii skrócenia kadencji I prezes Sądu Najwyższego.
Materiały przygotowane na środę dla komisarzy UE przypominają historię sporu z władzami Polski o praworządność - od niepublikowania wyroków Trybunału Konstytucyjnego z 2016 r. po coraz rzadsze kontakty w sprawie ustaw o ustroju sądów powszechnych i - czekających na podpis prezydenta – ustaw o Sądzie Najwyższym i o Krajowej Radzie Sądownictwa (KRS). Komisja Wenecka (agenda Rady Europy) uznała niedawno te ustawy za „ciężkie zagrożenie” dla polskiego wymiaru sprawiedliwości. A prezydent Emmanuel Macron w zeszły piątek na szczycie UE powiedział, że w sprawie ochrony praworządności „nie ma miejsca na uprzejmości”. Zapewnił wraz z kanclerz Angelą Merkel o pełnym poparciu dla działań KE w sprawie Polski.
Skarga do Luksemburga
Komisja Europejska skierowała też do Trybunału Sprawiedliwości UE skargę na ustawę o ustroju sądów powszechnych, bo Polska odmówiła wszelkich zmian w dwóch pismach do Brukseli w ramach – wszczętej w lipcu - procedury dyscyplinującej (czyli "postępowania w sprawie uchybienia zobowiązaniom państwa członkowskiego").
Zdaniem KE ta ustawa wprowadza dyskryminację ze względu na płeć poprzez różnicowanie wieku emerytalnego mężczyzn i kobiet sędziów, ale - co ważniejsze - uchybia też traktatowemu obowiązkowi utrzymywania sprawnego, czyli m.in. niezawisłego wymiaru sprawiedliwości. KE tłumaczy, że obsadzanie prezesów sądów przez ministra sprawiedliwości i jego czysto uznaniowe zgody na pracę sędziów po osiągnięciu wieku emerytalnego łamią zasadę trójpodziału władz w Polsce.
Ponadto KE rozważa wszczęcie procedur dyscyplinujących co do ustaw o Sądzie Najwyższym i o KRS, gdy te po podpisie prezydenta zostaną opublikowane w Dzienniku Ustaw. Te bardzo czasochłonne procedury, w których ostateczną instancją jest unijny Trybunał, mają pod względem symbolicznym znaczenie mniejsze od art. 7. Jednak w przypadku Polski mogą ostatecznie okazać się dotkliwszym narzędziem. Trybunał UE jest władny do nakładania olbrzymich grzywien – nawet rzędu kilkuset tysięcy euro za jeden dzień naruszenia zasad UE.
Tomasz Bielecki, Bruksela