Narodziny łagodnej potęgi
Niemcy przestają się wstydzić własnej potęgi. Ale wbrew polskim obawom nie chcą być hegemonem, tylko globalnym graczem, który dba o pokój, wspiera demokrację i buduje dobrobyt.
Nowe Niemcy widać najlepiej z dworca kolejowego w Berlinie. Inaczej niż w większości europejskich stolic przyjezdni nie wysiadają na starówce ani pod katedrą jak w Kolonii. W Berlinie wysiada się w środku dzielnicy rządowej. Już z peronów przez szklaną ścianę najnowocześniejszego dworca Europy widać najważniejsze ośrodki niemieckiej demokracji: po lewej siedziba Bundestagu, przykryty szklaną kopułą Reichstag, po prawej kanciasty urząd kanclerski, którzy Berlińczycy nazywają „pralką”. Od dworca dzieli je tylko Sprewa i wielki trawnik. Republika Berlińska ma być widoczna.
W Bonn symbolika państwowa była odwrotna. Ówczesną stolicę RFN umieszczono w małym mieście pod Kolonią, a niska, niemal biurowa zabudowa miała demonstrować powściągliwość politycznych ambicji powojennych Niemiec. Nad miastem górował zameczek na wzgórzu, gdzie mieściło się alianckie dowództwo. Żeby cokolwiek załatwić, pierwszy kanclerz RFN Konrad Adenauer musiał biegać pod górę. Jego następcy przez kilka dziesięcioleci musieli w różnych sprawach zasięgać opinii aliantów. Po raz ostatni w sprawie zjednoczenia Niemiec. Pierwszy raz niemieckie przebudzenie zobaczyliśmy rok temu podczas mundialu w Niemczech. Pierwszy raz po wojnie Niemcy tak otwarcie manifestowali swoją niemieckość. Stadiony tonęły w czarno-czerwono-złotych barwach, a przed każdym meczem kilkadziesiąt tysięcy śpiewało niemiecki hymn narodowy.
Jeszcze 20 lat temu taki obrazek byłby nie do pomyślenia. Przez minione pół roku symbolika budowli nad Sprewą napełniła się treścią. Stając na czele G8 i Unii Europejskiej, Republika Federalna pokazała, że nie tylko chce być, ale już jest globalnym graczem. Na szczycie w Heiligendamm niepozorna Angela Merkel zmusiła najpotężniejsze państwa świata do uznania globalnego ocieplenia, a USA do wstępnej deklaracji w sprawie limitów emisji dwutlenku węgla do atmosfery. Dwa tygodnie temu niemieckiej kanclerz znów udało się niemożliwe: zdołała reanimować spisany już na straty nowy traktat Unii Europejskiej.
Jak budziły się nowe Niemcy
Przebudzenie nowej europejskiej potęgi zaczęło się dziewięć lat temu. Wraz z Gerhardem Schröderem w 1998 roku do władzy doszło pokolenie roku 1968 – świadome historycznego obciążenia Niemiec, a zarazem gotowe do zakończenia narodowej pokuty i otwarcia nowego rozdziału w historii kraju. Schröder jako pierwszy zaczął prowadzić aktywną politykę zagraniczną poza Wspólnotami Europejskimi. Przełomem było wysłanie niemieckiej Bundeswehry do Kosowa w 1999 roku – mówi Piotr Buras z Centrum Stosunków Międzynarodowych w Warszawie. Pierwszy raz od 1945 roku niemiecki żołnierz miał stacjonować, a być może i walczyć poza granicami kraju. Jak powiedział ówczesny minister obrony Niemiec Rudolf Scharping, Niemcy zmieniły dotychczasową zasadę „nigdy więcej wojny” na „nigdy więcej Auschwitz”. Dzięki temu Schröder usprawiedliwił wojskową interwencję w obronie kosowskich Albańczyków, mordowanych systematycznie przez oddziały Slobodana Miloszevicia.
Tak rozpoczął się trzyetapowy powrót Niemiec do polityki międzynarodowej. Pierwszy etap polegał na zaangażowaniu RFN we wszelkie możliwe interwencje humanitarne. Po skutecznej misji w Kosowie Bundestag, który każdorazowo musi wydać zgodę na wysłanie wojsk za granicę, zaczął udzielać tej zgody coraz częściej. Niemieccy żołnierze pojawili się w Bośni i Hercegowinie, w Sudanie i w Afganistanie. Ale gdy Amerykanie zaczęli szukać sojuszników przed interwencją w Iraku, Niemcy powiedziały „nie”. Tak się zaczął drugi etap powrotu, czyli uniezależnianie się od USA. Mogli to zrobić dopiero Schröder i jego minister spraw zagranicznych Joschka Fischer.
Ze względów politycznych, bo osiem tysięcy niemieckich żołnierzy na misjach ONZ pokazywało, że Niemcy nie uciekają od odpowiedzialności za losy świata. Ale przede wszystkim ze względów psychologicznych, bo potulną wdzięczność Kohla i Genschera wobec Amerykanów zastąpiło u Schrödera i Fischera krytyczne spojrzenie na amerykańską mocarstwowość. To wpływ buntu roku 1968, w którym obaj brali udział. Odmawiając pomocy Amerykanom, Schröder nie tylko zdobył głosy tysięcy Niemców przeciwnych wojnie w Iraku, lecz także wpadł w objęcia Jacques’a Chiraca i w chwale pogromcy jankesów zaczął brylować na europejskich salonach. Tak zaczął się trzeci etap powrotu. Zaprawione w misjach humanitarnych i otwarcie krytykujące USA za nieuprawnioną interwencję w Iraku Niemcy wybiły się w końcu na czoło Europy i zaczęły występować w obronie swoich interesów. Stały się na powrót normalnym państwem. Dojście do tego miejsca zajęło Niemcom kilka pokoleń. Od 1949 roku, gdy alianci zgodzili się na utworzenie RFN, niemieckiej polityce
przyświecało hasło powojennego kanclerza Konrada Adenauera: „im więcej Europy, tym lepiej dla Niemiec”– mówi Buras. Katastrofa II wojny światowej uzmysłowiła Niemcom, że ścisłe umocowanie ich państwa w organizacjach międzynarodowych to jedyna droga do pokoju w Europie, a zarazem odbudowy własnego kraju. Stąd niemieckie zaangażowanie w integrację europejską, niezależnie od różnic interesu narodowego dzielących Francję i RFN zwłaszcza w odniesieniu do Ameryki. Dla Niemców Amerykanie byli gwarancją, że nie pochłonie ich Armia Czerwona, dla Francuzów – przeszkodą w odbudowie ich pozycji w Europie. Niemcy uznali jednak, że jeśli dojdzie do francusko-niemieckiego porozumienia, inne państwa pójdą za tym niespodziewanym duetem. I mieli rację.
Grzeczny chłopiec Europy
Przez 40 lat Niemcy zachowywały się jak „grzeczny chłopiec Europy”. Jako spadkobiercy III Rzeszy posypywały sobie głowę popiołem i terminowo płaciły największą składkę do europejskiego budżetu. Jeszcze w latach 80. minister spraw zagranicznych RFN Hans-Dietrich Genscher mówił, że „Niemcy nie mają interesów narodowych, bo ich interesy są identyczne z europejskimi interesami”. Ludzie z pokolenia Genschera byli ostatnimi wśród niemieckich polityków, którzy przeżyli wojnę jako dorośli i czuli niespłacony, historyczny dług wdzięczności wobec aliantów. Ich ostatnim aktem politycznym było zjednoczenie Niemiec w 1990 roku i uruchomienie procesu przyjmowania państw Europy Wschodniej do Unii. Helmut Kohl był ostatnim kanclerzem, który wymiennie używał przymiotników „europejski” i „niemiecki”.
Zmianę najlepiej ilustruje porównanie retoryki Niemiec w sprawie wprowadzenia Polski do Unii ze sposobem, w jaki Berlin uzasadniał budowę Gazociągu Północnego. Kohl forsował polskie członkostwo w imię sprawiedliwości historycznej i spłaty win wojennych Niemiec wobec Polski. W jego logice rozszerzenie było korzystne dla Europy, a tym samym także dla Niemiec. W sprawie gazociągu Schröder odwrócił tę logikę: bezpieczeństwo energetyczne Niemiec przedstawił jako interes Europy. Do pewnego stopnia ten sposób myślenia zaprezentowa-ła też Merkel na szczycie w Brukseli, forsując podwójną większość jako rozwiązanie leżące w interesie całej Unii, zmilczając fakt, że jest ono zarazem bardzo korzystne dla Niemiec.
Osobiste ambicje Merkel
Przebudzenie Niemiec do roli potęgi ma trzy przyczyny: wewnętrzną, zewnętrzną i personalną. Mimo kłopotów ze wzrostem gospodarczym Niemcy są trzecią gospodarką świata i największym globalnym eksporterem. Niemieccy politycy w naturalny sposób muszą opiekować się interesami niemieckich firm na całym świecie. A żeby móc to robić, muszą budować silną pozycję Niemiec w polityce międzynarodowej.
Drugi, zewnętrzny powód przebudzenia to rosnące oczekiwania społeczności międzynarodowej wobec Niemiec. Zarówno USA, jak i reszta Europy oczekują, że skoro Niemcy są potęgą gospodarczą, to będą brać większą odpowiedzialność za cały świat. Niemcy uczestniczą dziś we wszystkich kluczowych negocjacjach międzynarodowych: nie tylko z Rosją, ale także wokół Iranu i Autonomii Palestyńskiej.
Trzeci powód niemieckiego przebudzenia nazywa się Angela Merkel. Oskarżana na początku rządów o brak doświadczenia w polityce zagranicznej, w ciągu ostatnich dwóch lat niemiecka kanclerz dała pokaz talentu politycznego, którym przyćmiła swojego poprzednika. Niektórzy mówią już wręcz o „stylu Merkel”. Każdą decyzję poprzedza długa analiza, a gdy przychodzi do działania, posunięcia kanclerz są spokojne i bardzo stanowcze. Nigdy nie traci z oczu celu. Skupienie Merkel na polityce zagranicznej ma jeszcze inną przyczynę: jej sukcesy międzynarodowe odwracają uwagę od porażek w polityce krajowej. Koalicja chadeków i socjaldemokratów jest na wyczerpaniu, partnerzy nie są w stanie porozumieć się co do kluczowych reform, a niesnaski spowodowane spadającymi notowaniami SPD przerodziły się w otwarty konflikt, który paraliżuje rząd.
Nie mogąc wykazać się w kraju, Merkel ucieka w politykę zagraniczną. Korzysta na tym CDU/CSU i jeden socjaldemokrata – Frank-Walter Steinmeier, były szef gabinetu Gerharda Schrödera, a obecnie minister spraw zagranicznych w rządzie Angeli Merkel. Oboje doskonale się uzupełniają. Merkel ma świetne kontakty z Amerykanami i Izraelem, Steinmeier dla równowagi dba o kontakty ze światem arabskim i Rosją. Przy okazji buduje swoją pozycję w SPD. Łagodna potęga bez planu
Wbrew historycznym stereotypom i lękom wyłaniająca się potęga nie jest ukierunkowana na ściśle określony cel, a sukcesów na różnych frontach nie łączy spójny plan na zagospodarowanie niemieckiego potencjału. Niemcom nie chodzi o dominację. Ich polityczne cele nie wykraczają poza normalne ambicje dużego europejskiego kraju – chęć afirmacji własnych interesów i potrzebę oddziaływania na politykę międzynarodową, ale nie jako hegemon, tylko globalny gracz, który dba o pokój, wspiera demokrację i stymuluje dobrobyt.
Niemcy na razie tylko reagują, a nie inicjują. Również na poziomie Unii Europejskiej. Poprzedni niemiecki rząd nie ukrywał, że dąży do przekształcenia Unii w państwo federalne z własnym prezydentem i rządem, co doprowadzało polską prawicę do drgawek. Kanclerz Merkel nigdy nie wspomniała o takim projekcie. Tak jak bracia Kaczyńscy nie unika odwołań do „interesu narodowego” swojego kraju. Angela Merkel to najlepszy kanclerz, jakiego Polska mogła sobie wymarzyć– mówi Buras. Jej polityka jest przewidywalna, bo jest do bólu pragmatyczna. Nie ulega naciskom grup interesów i na pewno po zakończeniu urzędowania nie pójdzie w ślady Gerharda Schrödera i nie zasiądzie w zarządzie rosyjskiej korporacji.
Właśnie stosunek Merkel do Rosji powinien ostatecznie przekonać polskich polityków, że z Niemcami jest Polsce po drodze. Wychowana w dawnym NRD jest uodporniona na wdzięk byłych kagiebistów, czemu dała wyraz podczas majowego spotkania z Władimirem Putinem w Samarze. Nie było niemiecko-rosyjskich polowań na zwierzynę, a rosyjski prezydent usłyszał kilka cierpkich słów o demokracji w swoim kraju. Dowiedział się również, że Niemcy są oburzone zakazem importu polskiego mięsa.
Bez względu na polskie obawy Niemcy zawsze będą rozmawiać z Rosją ponad polskimi głowami. Ale nie zawsze musi to oznaczać powtórkę paktu Ribbentrop–Mołotow. Rosja jest potrzebna Niemcom do rozwiązania globalnych problemów, takich jak zagrożenie atomowe ze strony Iranu czy konflikt izraelsko-palestyński. To poziom polityki zagranicznej, na którym polski rząd jeszcze nie operuje. Dlatego to Polska powinna zabiegać o niemieckie poparcie dla swojej polityki wschodniej, a nie na odwrót. Merkel udowodniła, że jest otwarta na racjonalne argumenty. Jeśli polski rząd będzie w stanie przekonać Niemców, że Europie potrzebna jest demokratyczna Ukraina, że rosyjskie zabawy z gazem są groźne również dla nich, to może się okazać, że Polska zyska potężnego sojusznika w rozmowach z Rosją. Jest na to dobry moment, bo Niemcy zaczynają prowadzić politykę zagraniczną na miarę swojego potencjału. Można oczywiście organizować koalicję strachu przeciwko olbrzymowi, ale może lepiej zastanowić się, gdzie polskie i niemieckie interesy
się pokrywają, i spróbować pomóc sobie nawzajem.
Łukasz Wójcik