"Dziecko wyglądało na zdrowe. Rączki, nóżki... Ale miała marskość wątroby... W wątrobie dwadzieścia osiem rentgenów..."
"Pokazali mi ją... Dziewczynka... 'Nataszeńka - powiedziałam. - Tatuś dał ci imię Natasza'. Dziecko wyglądało na zdrowe. Rączki, nóżki... Ale miała marskość wątroby... W wątrobie dwadzieścia osiem rentgenów... Wrodzona wada serca... Po czterech godzinach powiedzieli mi, że dziewczynka umarła. I znowu, że nie mogą mi jej oddać! Jak to nie oddacie?! To ja wam jej nie oddam! Chcecie ją zabrać dla nauki, a ja waszej nauki nienawidzę! Nienawidzę! Zabrała mi najpierw jego, a teraz jeszcze córkę... Nie oddam! Pochowam ją sama". Relacja Ludmiły Ignatienko, żony zmarłego strażaka Wasilija Ignatienki.
"Moja dziewczynka... Nie jest taka jak wszystkie... Kiedy się urodziła... To było nie dziecko, ale żywy woreczek zaszyty ze wszystkich stron, ani jednej szparki, tylko oczka miała otwarte. W historii choroby napisali: 'Dziewczynka z licznymi wadami wrodzonymi: aplazją odbytu, aplazją pochwy, aplazją lewej nerki'... Tak to brzmi w języku nauki, a w zwykłym: ani pupki, ani cipki, jedna nerka... Następnego dnia niosłam ją na operację, drugiego dnia jej życia... Otworzyła oczka i jakby się uśmiechnęła, a ja najpierw pomyślałam, że chce zapłakać... O Boże, uśmiechnęła się! Takie jak ona nie żyją, ale od razu umierają. A ona nie umarła, bo ją kocham. Przez cztery lata - cztery operacje. To jedyne dziecko z tak wieloma wadami, które przeżyło na Białorusi. Bardzo ją kocham". Łarisa Z., matka.
Na zdjęciu: uszkodzone płody - ludzki i prosięcia - z kolekcji profesora biologii Wiaczesława Konowałowa, który bada mutacje jako bezpośredni rezultat promieniowania i zanieczyszczeń chemicznych w środowisku od katastrofy czarnobylskiej w 1986 r.