"Człowiek, którego kochałam zmieniał się w potwora"
"Związek Radziecki wysłał na miejsce katastrofy osiemset tysięcy żołnierzy służby zasadniczej i zmobilizowanych likwidatorów. Średni wiek tych ostatnich wynosił wówczas 33 lata. A chłopców brano do wojska od razu po szkole...
Na samej Białorusi na listach likwidatorów widnieją 115 493 nazwiska. Według danych Ministerstwa Zdrowia w latach 1990-2003 zmarły 8553 osoby pracujące na miejscu katastrofy. Po dwie dziennie..." - pisze Swietłana Aleksijewicz.
"Pani mnie spyta, jak się umiera po Czarnobylu. Człowiek, którego kochałam, kochałam tak, że nie mogłabym kochać bardziej, nawet gdybym go sama urodziła, na moich oczach zmieniał się... w potwora... Usunęli mu węzły chłonne, nie miał ich, więc zakłócony został obieg krwi, i nos już jakoś się przesunął, powiększył trzykrotnie, i oczy już jakieś miał inne - rozeszły się w różne strony, pojawiło się w nich nieznane światło i taki wyraz, jakby to nie on, ale ktoś inny stamtąd wyglądał. Potem jedno oko całkiem się zamknęło...
(...) To przecież nie był zwykły rak, którego też się wszyscy boją, ale czarnobylski, jeszcze straszliwszy. Lekarze mi tłumaczyli: gdyby miał przerzuty do organów wewnętrznych, umarłby szybko, ale one wyszły na wierzch... Pełzły po ciele... Po twarzy... Wyrosło na nim coś czarnego. Gdzieś się podział podbródek, zniknęła szyja, język wypchnęło mu z ust. Pękały naczynia, zaczęły się krwotoki. 'Oj - wołam - znowu krew!'. Z szyi, z policzków, z uszu... Na wszystkie strony... Przynoszę zimną wodę, robię okłady - nie pomaga. Coś okropnego. Zaraz cała poduszka będzie zalana... Przynoszę z łazienki miednicę, podstawiam... Strużki krwi uderzają o dno...". Relacja Walentiny Timofiejewny Apanasiewicz, żony likwidatora.
Na zdjęciu: wrak śmigłowca, który brał udział w akcji gaszenia pożaru w elektrowni.