Największa katastrofa XX wieku
Awaria czarnobylska i jej przerażające skutki...
Straszliwe skutki katastrofy: mutacje, uszkodzone płody
Znakomita białoruska pisarka i reportażystka Swietłana Aleksijewicz przez niemal 20 lat zbierała relacje świadków tej tragedii: strażaków, żołnierzy, likwidatorów, myśliwych, przesiedleńców. Tych, którzy odmówili opuszczenia rodzinnych stron, a także tych, którzy z różnych przyczyn zdecydowali się zamieszkać w Zamkniętej Strefie. Rozmawiała z byłymi pracownikami elektrowni, uczonymi, lekarzami...
Z jej książki pt. "Czarnobylska modlitwa. Kronika przyszłości", która okazała się właśnie nakładem Wydawnictwa Czarne, wyłania się wstrząsający obraz nie tylko samej tragedii, lecz także ostatniej dekady ZSRR i fenomenu "człowieka radzieckiego". To drugie wydanie tej książki w naszym kraju, w nowym przekładzie i pod nowym tytułem, wcześniej była znana jako "Krzyk Czarnobyla".
Aleksijewicz jest laureatką wielu międzynarodowych nagród. Za "Czarnobylską modlitwę" otrzymała National Book Critics Circle. W 2011 r. została laureatką II edycji Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego oraz Literackiej Nagrody Europy Środkowej Angelus.
(js)
"Czarnobyl prześcignął Holocaust"
"Tak łatwo ześlizgnąć się w banał... W banał horroru... (...) Rozrzucone po naszej ziemi radionuklidy będą istniały pięćdziesiąt, sto, dwieście tysięcy lat... Nawet dłużej... W porównaniu z ludzkim życiem są wieczne. Co jesteśmy w stanie zrozumieć? Czy potrafimy doszukać się jakiegoś sensu w tym jeszcze nieznanym nam horrorze?" - zastanawia się autorka.
Jak wyjaśnia, jej książka nie jest o Czarnobylu, ale o świecie Czarnobyla. Zajmuje się w niej "historią pomijaną", utrwala codzienne życie ludzi, dla których Czarnobyl nie jest metaforą ani symbolem, ale domem. Aleksijewicz słynie z niepowtarzalnego stylu, wypracowanego na podstawie setek wywiadów i określanego mianem "opowieści głosów".
Jedna z bohaterek reportażu, Ludmiła Dmitrijewna Polanska, wiejska nauczycielka stwierdza: "Czarnobyl to coś, co prześcignęło Kołymę i Auschwitz... Prześcignęło Holocaust... Czy jasno się wyrażam? Człowiek z toporem i łukiem, nawet człowiek z granatnikiem i komorami gazowymi, nie mógł zabić wszystkich. Ale człowiek z atomem... Teraz... Cała Ziemia jest zagrożona...".
Poznaj wstrząsające relacje świadków Czarnobyla!
"Nie wiedzieliśmy, że śmierć może być taka piękna"
"Do tej pory mam przed oczyma jaskrawomalinową łunę, reaktor świecił się jakoś tak od wewnątrz. Nie palił się zwyczajnie, tylko raczej jarzył. Niesamowite światło. Piękne. Bo jeśli nie brać pod uwagę reszty, to było bardzo ładne. Nic podobnego w kinie nie widziałam, z niczym nie da się tego porównać.
Wieczorem ludzie wylegli na balkony; kto nie miał balkonu, ten szedł do przyjaciół, znajomych. Mieszkamy na ósmym piętrze, dobrze widać z okna. Trzy kilometry w linii prostej. Ludzie wynosili dzieci, podnosili na rękach: 'Popatrz! Zapamiętaj!'. I to ci sami, którzy pracowali przy reaktorze... Inżynierowie, robotnicy... Nawet nauczyciele fizyki... Stali w czarnym pyle... Rozmawiali... Oddychali... Podziwiali...
Niektórzy przyjeżdżali dziesiątki kilometrów samochodami, na rowerach, żeby popatrzeć. Nie wiedzieliśmy, że śmierć może być taka piękna. Ale nie powiedziałabym, że nie miała zapachu. Miała - nie wiosenny, nie jesienny, nawet nie zapach ziemi, ale jakiś całkiem inny... Nie... Drapało w gardle, łzy płynęły z oczu" - wspomina Nadieżda Pietrowna Wyhowska, wysiedlona z miasta Prypeć.
"Umierał 14 dni, na rękach zostawały mi kawałki jego skóry"
Wkrótce po wybuchu na miejsce przybyła straż pożarna. Strażacy nie zostali poinformowani o niebezpieczeństwie kontaktu z radioaktywnym dymem i odpadami, a możliwe jest też, że w ogóle nie zdawali sobie sprawy, że wypadek to coś więcej niż zwykły pożar instalacji elektrycznych.
"Samego wybuchu nie widziałam. Tylko płomień. Wszystko się jakby świeciło... Całe niebo... Wysokie płomienie. Kopeć. Straszliwy żar. A męża ciągle nie ma i nie ma. Dym był z sadzą, bo palił się bitum - dach elektrowni był zalany bitumem. Mąż potem wspominał, że chodzili tam jak po smole. Tłumili ogień, a on się rozpełzał. Podnosił. Strącali kopniakami gorący grafit... Pojechali bez brezentowych skafandrów, tak jak stali - w samych koszulach. Nikt ich nie uprzedził, wezwano ich do zwykłego pożaru...
(...) Wasia zaczął się zmieniać - codziennie przychodziłam do kogoś innego... Oparzenia wychodziły na wierzch... W ustach, na języku, na policzkach - najpierw pojawiały się małe ranki, potem się rozrastały. Śluzówka odchodziła płatami, takie białe błonki... Kolor twarzy... Kolor ciała... Siny... Czerwony... Szarobrunatny...
Klinika ostrej choroby popromiennej - czternaście dni... Człowiek umiera w ciągu czternastu dni...
(...) Codziennie zmieniałam to prześcieradło, a pod wieczór było całe zakrwawione. Podnoszę go, a na rękach zostają mi kawałki skóry, przyklejają się. Proszę: 'Kochany! Pomóż mi! Oprzyj się na łokciu, na ile możesz, żebym ci wyrównała pościel, nie zostawiła na wierzchu żadnego szwu, fałdy'. Bo dla niego każdy szew oznaczał od razu ranę. Obcięłam sobie paznokcie do mięsa, żeby go nie zadrasnąć". Relacja Ludmiły Ignatienko, żony zmarłego strażaka Wasilija Ignatienki.
"Człowiek, którego kochałam zmieniał się w potwora"
"Związek Radziecki wysłał na miejsce katastrofy osiemset tysięcy żołnierzy służby zasadniczej i zmobilizowanych likwidatorów. Średni wiek tych ostatnich wynosił wówczas 33 lata. A chłopców brano do wojska od razu po szkole...
Na samej Białorusi na listach likwidatorów widnieją 115 493 nazwiska. Według danych Ministerstwa Zdrowia w latach 1990-2003 zmarły 8553 osoby pracujące na miejscu katastrofy. Po dwie dziennie..." - pisze Swietłana Aleksijewicz.
"Pani mnie spyta, jak się umiera po Czarnobylu. Człowiek, którego kochałam, kochałam tak, że nie mogłabym kochać bardziej, nawet gdybym go sama urodziła, na moich oczach zmieniał się... w potwora... Usunęli mu węzły chłonne, nie miał ich, więc zakłócony został obieg krwi, i nos już jakoś się przesunął, powiększył trzykrotnie, i oczy już jakieś miał inne - rozeszły się w różne strony, pojawiło się w nich nieznane światło i taki wyraz, jakby to nie on, ale ktoś inny stamtąd wyglądał. Potem jedno oko całkiem się zamknęło...
(...) To przecież nie był zwykły rak, którego też się wszyscy boją, ale czarnobylski, jeszcze straszliwszy. Lekarze mi tłumaczyli: gdyby miał przerzuty do organów wewnętrznych, umarłby szybko, ale one wyszły na wierzch... Pełzły po ciele... Po twarzy... Wyrosło na nim coś czarnego. Gdzieś się podział podbródek, zniknęła szyja, język wypchnęło mu z ust. Pękały naczynia, zaczęły się krwotoki. 'Oj - wołam - znowu krew!'. Z szyi, z policzków, z uszu... Na wszystkie strony... Przynoszę zimną wodę, robię okłady - nie pomaga. Coś okropnego. Zaraz cała poduszka będzie zalana... Przynoszę z łazienki miednicę, podstawiam... Strużki krwi uderzają o dno...". Relacja Walentiny Timofiejewny Apanasiewicz, żony likwidatora.
Na zdjęciu: wrak śmigłowca, który brał udział w akcji gaszenia pożaru w elektrowni.
"Dziecko wyglądało na zdrowe. Rączki, nóżki... Ale miała marskość wątroby... W wątrobie dwadzieścia osiem rentgenów..."
"Pokazali mi ją... Dziewczynka... 'Nataszeńka - powiedziałam. - Tatuś dał ci imię Natasza'. Dziecko wyglądało na zdrowe. Rączki, nóżki... Ale miała marskość wątroby... W wątrobie dwadzieścia osiem rentgenów... Wrodzona wada serca... Po czterech godzinach powiedzieli mi, że dziewczynka umarła. I znowu, że nie mogą mi jej oddać! Jak to nie oddacie?! To ja wam jej nie oddam! Chcecie ją zabrać dla nauki, a ja waszej nauki nienawidzę! Nienawidzę! Zabrała mi najpierw jego, a teraz jeszcze córkę... Nie oddam! Pochowam ją sama". Relacja Ludmiły Ignatienko, żony zmarłego strażaka Wasilija Ignatienki.
"Moja dziewczynka... Nie jest taka jak wszystkie... Kiedy się urodziła... To było nie dziecko, ale żywy woreczek zaszyty ze wszystkich stron, ani jednej szparki, tylko oczka miała otwarte. W historii choroby napisali: 'Dziewczynka z licznymi wadami wrodzonymi: aplazją odbytu, aplazją pochwy, aplazją lewej nerki'... Tak to brzmi w języku nauki, a w zwykłym: ani pupki, ani cipki, jedna nerka... Następnego dnia niosłam ją na operację, drugiego dnia jej życia... Otworzyła oczka i jakby się uśmiechnęła, a ja najpierw pomyślałam, że chce zapłakać... O Boże, uśmiechnęła się! Takie jak ona nie żyją, ale od razu umierają. A ona nie umarła, bo ją kocham. Przez cztery lata - cztery operacje. To jedyne dziecko z tak wieloma wadami, które przeżyło na Białorusi. Bardzo ją kocham". Łarisa Z., matka.
Na zdjęciu: uszkodzone płody - ludzki i prosięcia - z kolekcji profesora biologii Wiaczesława Konowałowa, który bada mutacje jako bezpośredni rezultat promieniowania i zanieczyszczeń chemicznych w środowisku od katastrofy czarnobylskiej w 1986 r.
"Znajomym urodził się chłopiec. Ma usta aż do uszu, jednego uszka brak"
"Moja córka niedawno powiedziała: 'Mamo, jeśli urodzę potworka, to i tak będę go kochała'. Wyobraża pani sobie?! Chodzi do dziesiątej klasy, a już ma takie myśli. Jej koleżanki... Wszystkie o tym myślą... Naszym znajomym urodził się chłopiec... wyczekiwane, pierwsze dziecko. Przystojna młoda para. A chłopiec ma usta aż do uszu, jednego uszka brak...
(...) Przepłakałam wczoraj całą noc...; Mąż wspominał: 'Byłaś taka ładna'. Wiem, o czym chciał... Patrzę przecież do lustra... Każdego ranka... Mam czterdzieści lat, a można by mi dać sześćdziesiąt; tutaj ludzie szybko się starzeją. Dlatego dziewczyny śpieszą się z zamążpójściem. Ich młodość potrwa krótko, więc nie chcą jej marnować". Nadieżda Afanasjewna Burakowa, mieszkanka osiedla miejskiego Chojniki.
Na zdjęciu: opuszczone przedszkole w wyludnionym mieście Prypeć. W promieniu 30 kilometrów od elektrowni ewakuowano ponad 130 tysięcy osób, tworząc zamkniętą strefę ochronną.
"Krople zlatywały jak rtęć, kałuże były zielone albo jasnożółte"
"Ciepły deszcz kwietniowy... Od siedmiu lat mam w pamięci tamten deszcz... Krople zlatywały jak rtęć. Mówią, że promienie nie maja barwy... Ale kałuże były zielone albo jasnożółte. Sąsiadka mi szepnęła, że w radiu Swoboda słyszała o awarii w elektrowni czarnobylskiej. W ogóle się tym nie przejęłam. Miałam absolutną pewność, że gdyby to było coś poważnego, toby nas poinformowali.
(...) Przyjechaliśmy do wsi Czudiany - sto pięćdziesiąt kiurów... We wsi Malinowka pięćdziesiąt dziewięć kiurów... Ludzie pochłaniali dawki setki razy większe niż żołnierze ochraniający poligony, na których dokonuje się próbnych eksplozji nuklearnych. Setki razy! Dozymetr trzeszczy, wskazania wykraczają poza skalę... A w kołchozowych biurach wiszą ogłoszenia, podpisane przez rejonowych radiologów, że cebulę, sałatę, pomidory, ogórki - wszystko to można jeść. Wszystko rośnie, wszystko jedzą.
(...) Namawiali ludzi, żeby nie wyjeżdżali, żeby zostawali. No bo jakże? To jest siła robocza. Nawet kiedy przesiedlili wsie... Ewakuowali... Na zawsze... To i tak przywozili ludzi do prac kołchozowych. Na wykopki...". Irina Kisielowa, dziennikarka.
Na zdjęciu: opuszczone wesołe miasteczko w wyludnionym mieście Prypeć.
"Najefektywniejszymi 'robotami' byli żołnierze"
"A żołnierze, którzy pracowali na dachu reaktora? W sumie do usuwania skutków awarii rzucono dwieście dziesięć jednostek, około trzystu czterdziestu tysięcy wojskowych. W największe piekło wpadli ci, którzy oczyszczali dach...
Wydawano im ołowiane fartuchy, ale nie byli zasłonięci od dołu. Mieli zwykłe buty ze sztucznej skóry... Dziennie od półtorej do dwóch minut na dachu... Kiedy zwalniano ich z wojska, wręczano każdemu list pochwalny i premię - sto rubli. Potem znikali gdzieś na bezkresnych przestrzeniach naszej ojczyzny.
Z dachu usuwali paliwo i grafit reaktorowy, kawały betonu i uzbrojenia... Mieli od dwudziestu do trzydziestu sekund, żeby załadować nosze, i tyle samo, żeby zrzucić 'śmieci' na dół. Same te nosze ważyły czterdzieści kilo. Proszę więc sobie wyobrazić: ołowiany fartuch, maski, te nosze i straszliwie mało czasu...
Zdalnie sterowane roboty często odmawiały posłuszeństwa albo wykonywały coś zupełnie innego, niż miały, bo silne pola niszczyły ich układy elektroniczne. Najefektywniejszymi 'robotami' byli żołnierze, nazwano ich nawet 'zielonymi robotami', od koloru munduru. Przez dach zniszczonego reaktora przewinęło się trzy tysiące sześciuset żołnierzy. Spali w pałatkach na gołej ziemi. Wszyscy opowiadają, jak początkowo musieli rozściełać sobie słomę. A brali ją ze stogów w pobliżu reaktora". Siergiej Wasiljewicz Sobolew, zastępca prezesa zarządu stowarzyszenia "Tarcza dla Czarnobyla".
"Dzieci rysują Czarnobyl: drzewa rosną do góry korzeniami, czerwone rzeki"
"Czarne jak grafit twarze pierwszych strażaków. A ich oczy? To są oczy ludzi wiedzących już, że od nas odchodzą. Na jednym z fragmentów widać nogi kobiety, która rankiem po katastrofie wyszła kopać ogródek koło elektrowni. Szła po trawie, na której leżała rosa… Nogi przypominają sito, aż po kolana są całe w dziurach…". Siergiej Wasiljewicz Sobolew, zastępca prezesa zarządu stowarzyszenia "Tarcza dla Czarnobyla".
"On przyjechał stamtąd... Kilka lat żył jak w malignie... Opowiadał i opowiadał. Ja starałam się zapamiętać... Na środku wsi - czerwona kałuża. Gęsi i kaczki ją omijają. Leżą na trawie żołnierzyki, opalają się. Rozzuci, rozebrani. 'Wstawajcie, do cholery, bo zginiecie!'. A oni: 'Cha, cha!'.
Lekarze powiedzieli mi: serce powiększone półtora raza, nerki powiększone półtora raza, wątroba powiększona półtora raza. Kiedyś nocą spytał: 'Nie boisz się mnie?'. Zaczął już bać się czułości...
(...) 'Tam wszystkich szkoda. Nawet meszek żal czy wróbla. Niech wszystko żyje. Niech muchy fruwają, osy żądlą, karaluchy pełzają... Dzieci rysują Czarnobyl... Drzewa rosną do góry korzeniami. Woda w rzekach jest czerwona albo żółta. Narysują i potem płaczą'". Nina Prochorowna Litwina, żona likwidatora.
Na zdjęciu: graffiti przedstawiające dziecko, namalowane na ścianie jednego z budynków w opuszczonym mieście Prypeć.
"Badaliśmy mięso i mleko - odpady radioaktywne"
"Przywożono wnętrzności zwierząt - domowych i dzikich. Badaliśmy mleko. Po pierwszych próbach było jasne, że otrzymujemy nie mięso, ale odpady radioaktywne.
Stada w strefie wypasano systemem wachtowym. Pastuchowie przyjeżdżali i wyjeżdżali, dojarki przywożono tylko do dojenia. Fermy mleczne wykonywały plany. Sprawdziliśmy. To samo - nie mleko, tylko odpady radioaktywne.
Mleko w proszku i puszki skondensowanego mleka z zakładów mlecznych w Rogaczowie długo wykorzystywaliśmy na wykładach jako materiał dydaktyczny. A w tym samym czasie sprzedawano je w sklepach... We wszystkich kioskach spożywczych...". Marat Filippowicz Kochanow, były główny inżynier Instytutu Energetyki Jądrowej Akademii Nauk Białorusi.
Na zdjęciu: opustoszałe miasto Prypeć.
"Na Białorusi na raka choruje się teraz 74 razy częściej niż przed Czarnobylem"
"Przed Czarnobylem... na Białorusi odnotowywano osiemdziesiąt dwa przypadki zachorowań na nowotwory na sto tysięcy mieszkańców. Dzisiaj statystyka wygląda następująco: mamy sześć tysięcy chorych na sto tysięcy osób. Siedemdziesiąt cztery razy więcej.
W ciągu ostatnich dziesięciu lat śmiertelność zwiększyła się o 23,5 procent. Ze starości umiera ledwie jedna osoba na czternaście, reszta to z reguły ludzie zdolni do pracy - w wieku od 46 do 50 lat.
Na najbardziej skażonych terenach podczas oględzin lekarskich stwierdzono, że na dziesięć osób siedem jest chorych. Kiedy przejeżdża się po wsiach, trudno nie dostrzec, jak spory obszar zajmują cmentarze...
Do dzisiaj wiele liczb jest nieznanych... W dalszym ciągu trzyma się je w tajemnicy, aż tak są potworne" - pisze Swietłana Aleksijewicz.
"U staruszek pojawiało się mleko w piersiach, niektóre dostały pomieszania zmysłów"
"Było mnóstwo niewyjaśnionych zgonów... Niespodziewanych... Moja siostra chorowała na serce... Kiedy usłyszała o Czarnobylu, powiedziała: 'Wy to przeżyjecie, ja nie'. Umarła po kilku miesiącach... Lekarze nic nie wyjaśnili. A z jej chorobą można było żyć jeszcze długo...
Opowiadają, że u staruszek pojawiało się mleko w piersiach, jak u położnic... W medycynie to zjawisko nazywa się relaktacją. A dla chłopów? To kara boża... Zdarzyło się coś takiego staruszce, która mieszkała sama. Bez męża i dzieci. Dostała pomieszania zmysłów. Chodziła po wsi i kołysała coś na rękach, brała polano albo obwiązywała chustką dziecięcą piłkę... 'Luli luli' - śpiewała...". Tamara Iljiniczna Dubikowska, mieszkanka osiedla miejskiego Narowla.
Na zdjęciu: starsza kobieta mija opuszczone zabudowania w wiosce położonej około 20 km od elektrowni atomowej w Czarnobylu. Ponad 330 mieszkańców tej wioski, w większości starszych osób, odmówiło opuszczenia swoich domów po katastrofie.
"Młoda kobieta karmi piersią dziecko - jej mleko było radioaktywne. Matka Boska Czarnobylska"
"Pierwszy wyjazd do strefy - w lesie promieniowanie pięcio- czy sześciokrotnie wyższe od tego na polu czy w drodze. Wszędzie duże dawki. Traktory orzą... Chłopi kopią w ogródkach...
W kilku wsiach zbadano tarczycę u dorosłych i dzieci: sto, dwieście, nawet trzysta razy wyżej niż dopuszcza norma. W naszej grupie była też pani radiolog. Wpadła w histerię, kiedy zobaczyła dzieci, które siedziały i bawiły się w piasku. Puszczały stateczki w kałużach. Otwarte były sklepy i jak zwykle u nas na wsi, produkty spożywcze i tekstylne leżały razem: ubrania, sukienki obok kiełbasy i margaryny. Leżały swobodnie, nawet nieprzykryte celofanem. Bierzemy kiełbasę, jajka... Robimy zdjęcie rentgenowskie - znowu radioaktywne odpady.
Siedzi młoda kobieta na ławce przed domem, karmi piersią dziecko... Sprawdziliśmy - jej mleko było radioaktywne. Matka Boska Czarnobylska...". Marat Filippowicz Kochanow, były główny inżynier Instytutu Energetyki Jądrowej Akademii Nauk Białorusi.
Na zdjęciu: mieszkanie w bloku w opuszczonym mieście Prypeć.
"Wszyscy tam braliśmy udział w zbrodni"
"Jeździliśmy po obwodzie, pobierali próbki wody, gleby i odwozili do Mińska. Nasze dziewczyny burczały: 'Wozimy gorące pierożki'. Żadnej ochrony, żadnego ubrania, nic. Siedzi się na przednim siedzeniu, a za plecami 'świecą się' próbki. Sporządzaliśmy świadectwa pogrzebu radioaktywnego gruntu. Grzebaliśmy ziemię w ziemi... Nowe ludzkie zajęcie... Nikt tego nie mógł zrozumieć...
Zgodnie z instrukcją pogrzeb winien nastąpić po uprzednim rozpoznaniu geologicznym. Głębokość zalegania wód gruntowych wynosić miała co najmniej cztery metry, czy nawet sześć, a głębokość pochówku nie powinna być duża. Ściany i dno jamy należało wyścielić powłoką polietylenową.
Ale to w instrukcji, a w życiu oczywiście inaczej. Jak zwykle. Żadnych poszukiwań geologicznych. Pokażą palcem: 'Tutaj kop!'. Koparka kopie. 'Na jaką głębokość wykopałeś?'. 'A diabli wiedzą! Jak się woda pokazała, to przestałem'. Wrzucali wprost do wód gruntowych... (...) Nie od razu, ale po kilku latach zrozumiałam, żeśmy tam wszyscy brali udział w zbrodni...". Zoja Daniłowna Bruk, inspektor ochrony przyrody.
(js)